x

x

niedziela, 23 października 2011

Z ostatnich chwil życia na działkach


Piątek wieczór. Sąsiadka wybiega przed płot, nie kryjąc radości,
że mimo przymrozków zdecydowaliśmy się przyjechać. – Teraz będzie mi raźniej, bo ja bez pana to się boję spać, panie Marku – wyznaje. I w tym samym momencie mocno się rumieni, a chcąc zatrzeć dwuznaczność słów, zaczyna nieudolnie tłumaczyć: - To znaczy, wie pan, jak pana nie ma obok… Nie... Czyli... Nooo... – plącze się jeszcze bardziej – No, jak pan nie przyjeżdża na działkę.

Sobota. Na łąkach sejmik białych czapli. Cztery zrywają się do lotu, trzy jeszcze przez chwilę brodzą na podmokłym terenie. Zaglądamy w ulubione miejsca:
do zagajnika, z którego tydzień temu wypłoszyliśmy jelonka; pod nasze drzewo
na miedzy; na górkę, gdzie zawsze łapiemy zasięg; nad tamę. Wracamy
ze zdobyczą – dorodną świeżą kanią na pożegnalną kolację. Wieczorem świętujemy urodziny mamy i Karola. Na deser serwujemy toskańskie
Vin Santo – by jeszcze na chwilę zatrzymać wspomnienie lata.


Niedziela. Godzina 9.00. Temperatura: minus 5˚C. Świat przykryty grubą
warstwą szronu, na oknie w dachu pokładły się sople lodu.

10.00 Pod orzechem słychać jakieś dziwne szmery. Myślę sobie:
wiewiórka hałasuje. Tymczasem to liście. Spadają całymi garściami.
Drzewo łysieje w oczach.
Głosy niosą się z daleka. Jeszcze ich nie widać, a już wiadomo, że z górki zjeżdżają na rowerach pierwsi ludzie spieszący na mszę. Zakutani w palta, szaliki i chusty. Mężczyźni obowiązkowo w kapeluszach.

11.00 Ostatni spacer po łąkach. Pod lasem widzimy jelonka. Patrzy w naszą stronę, więc przystajemy, by go nie spłoszyć. Bacznie się obserwujemy.
Nagle zrywa się i kilkoma zwinnymi susami umyka w las. Zatrzymuje się jeszcze na chwilę na samym skraju i ogląda za siebie. Ruszamy wolnym krokiem
do domu.
Po drodze mijamy olchy, które obsiadły setki małych ptaków. Świergocą jeden przez drugiego, hałas jak na Marszałkowskiej. Kiedy podchodzimy bliżej,
zrywają się do lotu. Olchy milkną.
Na działkach żywego ducha, domy pozamykane na cztery spusty.
Jakiś spóźnialski działkowicz rąbie drwa na opał, w powietrzu czuć zapach palonego listowia. Z przydrożnej jarzębiny zrywamy ostatnie, zmrożone już owoce – na jarzębinówkę. Zalane spirytusem jarzębina, suszone śliwki i rodzynki mają stać cztery miesiące – nalewka będzie gotowa, gdy przyjdzie układać plany na nowy sezon.

13.00 Majsterek odciął nam wodę, sprawdził, żeby w rurach nie została
nawet kropla, która może je rozsadzić, gdy przyjdą mrozy, zabrał bojler na przechowanie… Poprosiliśmy, żeby oprócz rutynowych prac,
zamontował też ogrodowe kraniki do szlaucha. – To teraz? Już? – dopytuje się.
– No a czemu nie? Na wiosnę będzie gotowe – namawia go tata. - Nieee…
Toż to przez zimę zardzewieje. Szkoda nówki sztuki teraz montować
– Majsterek uchyla się od roboty.
Dwie filozofie życia nie do pogodzenia. Nasza: „co masz zrobić jutro, zrób dzisiaj”. I jego: „co masz zrobić jutro, zrób pojutrze, będziesz miał dwa dni urlopu”. A w tym przypadku – całą zimę.

14.00 Przed płot wychodzi sąsiad i przygląda się naszemu pakowaniu.
– Co, już państwo jedziecie? – pyta niepocieszony. – Niestety, choć żal
– wzdycha mama. – Eee, nie ma co się martwić, co to jest sześć miesięcy!
Minie, nawet nie obejrzymy się kiedy – pociesza sąsiad. – I tak trzeba myśleć
– podchwytuje tata. – Do zobaczenia, do wiosny!

niedziela, 16 października 2011

Dobre zakończenie

Pod koniec sezonu działkowicz zaczyna się nudzić (cóż, wszystkie ciężkie roboty zrobił na wiosnę), więc zaczyna wymyślać coraz to dziwniejsze zajęcia.
Na przykład ma nareszcie chwilę, by spojrzeć w niebo i zastanowić się,
którą by tu jeszcze przyciąć gałąź. A że wszystkie brzydkie badyle zdążył już
był usunąć ze swojego pola widzenia, pozostają mu te znajdujące się najwyżej
i wymagające iście akrobatycznych zdolności. Ale działkowicz ma czas. Więc niczym generał przed decydującą bitwą oblicza kąt nachylenia gałęzi, jej wagę
i prawdopodobną trajektorię spadania, manewruje drabiną, zabezpiecza się pasem przewiązanym wokół pnia, z drwiącym uśmiechem wysłuchuje pouczeń zatroskanej żony i nareszcie wkracza do akcji.
Nie przewiduje tylko, że natura za nic ma pychę działkowicza,
który przekonany jest, że ją okiełzna. Gałąź okazuje się cięższa niż wynikało
to z obliczeń i zamiast na prawo, jak wykalkulował działkowicz, spada wprost
na jego głowę. Co gorsza pod wpływem uderzenia drabina się osuwa, pas zabezpieczający nie wytrzymuje naprężenia, działkowicz zsuwa się po pniu,
a żona triumfalnie wykrzykuje „A nie mówiłam!”. Po czym na sygnale cała rodzina jedzie do najbliższego szpitala, gdzie zdumionemu działkowiczowi lekarz oznajmia, że ma obtłuczone żebra i przez cztery najbliższe tygodnie żadnej już gałęzi nie utnie. No ale przecież działkowiczowi już się do niczego
nie spieszy.
……………………………………………………………………………
Jednak drzewa kuszą działkowicza niemiłosiernie. Pod koniec sezonu może uważniej rozejrzeć się po okolicy. I oto przypomina sobie, że na łąkach rośnie olbrzymi dąb. Niewiele myśląc, oznajmia wszystko znoszącej rodzinie, że po obiedzie organizuje akcję „Mierzenie dębu”. W której to akcji wszyscy wezmą udział, prawda?
Zaopatrzeni w miarki, centymetry i notesy ruszamy na pola. Z obliczeń wynika,
że dąb (w pasie dwa sążnie, korona rozłożysta na 15) liczy sobie około trzystu lat. Zobaczył pewnie w życiu nie jedno, ale tacy działkowicze jak my to musi być dla niego zagadka.
W pewnej chwili widzimy jak po miedzy dziarsko pomyka Jędruś. – A co tu pan, panie Marku, robi? – pyta bez pardonu. – A dąb mierzymy sobie, panie Andrzeju
– odpowiada niczym nieskonsternowany tata. – Panie Marku, pan by wszystko wycinał! Ale że za dąb pan się weźmie to nigdy bym nie pomyślał!
Oto co znaczy wyrobić sobie opinię.

niedziela, 18 września 2011

Portrety (3)

Szalona Mary

W każdej wsi bywa tak zwany głupi Jasio. I nie inaczej jest u nas. Ale ponieważ X rości sobie prawo do bycia oryginalną, to zamiast Jasia mieszka w niej Mary.
Szalona Mary.

Mary ubiera się, najogólniej rzecz ujmując, kolorowo. W Hollywood taki styl nazywają ostatnio boho-chic – według trendsetterów jest to połączenie barwnej mody hippisów, luzu surferów i oryginalności artystycznej bohemy.
W rzeczywistości wygląda to tak, jakby delikwent na oślep wziął z szafy pierwsze lepsze ciuchy i założył jedne na drugie. Tak... Mary – jakby ją dobrze wypromować – mogłaby zostać chodzącą reklamą boho-chic. Odważne kolory, koronki obok strechu, dzwony zestawione z fularem à la Słowacki i warstwowo założone koszule, kamizelki, t-shirty, w kolejności od najkrótszej do najdłuższej. Ba, Mary nie naśladuje ślepo wielkich gwiazd, ale wnosi do stylu indywidualny akcent – kokieteryjne kapelusiki (różowy, błękitny, na ogół w pastelach)
i mocny makijaż rodem z lat 80.

Z tym makijażem to zresztą odrębna historia. Stanowi on wypadkową tego,
jak malują się działkowiczki. Szalona Mary zawsze coś od nich wycygani:
a to ogryzek szminki, a to złamaną kredkę do oczu, a to kończące się cienie
do powiek – w kolorach od sasa do lasa. A wzrok ma sokoli, więc wypatrzy
je nawet na dnie torby ze śmieciami, która grzecznie czeka przed płotem
na wywiezienie.

A następnego dnia w pełnym make-upie i nowym kapeluszu wyszperanym gdzieś na strychu paraduje do kościoła. I wołając z daleka „Dzień dobry kochanieńka”, z dumą, kolorowa jak papuga, prezentuje, co wyczarowała
z działkowych resztek. Że też te miastowe marnują taaakie rzeczy!

środa, 14 września 2011

Działkowa przedsiębiorczość (2)

Scena przed furtką. Początek maja. Żółw zsiada z roweru i zaczyna męczyć
tatę o 10 złotych na piwo. Tata jest tym razem nieugięty, bo przez ostatnie
dwa tygodnie pożyczał już trzy razy. – Co to ja jestem, kasa zapomogowa?
– denerwuje się. Żółw, widząc, że nic nie ugra, chwyta się ostatniej deski ratunku. A jagód nie trzeba? – pyta z nadzieją w głosie. – Jagód?! Przecież
w maju jagód jeszcze nie ma! – odpowiada wzburzony tata. – Będą jagody,
będzie pożyczka – kończy triumfalnie dyskusję.

Scena na tarasie. Początek września. Żółw nie tylko, że nie prosi już o pożyczkę, ale jeszcze przedstawia ofertę owoców stosowną do pory roku.
– Ogórki do kwaszenia, wiśnie, orzechy laskowe? – zasypuje propozycjami. Okazuje się, że swoją pracę zorganizował na wzór dobrze prosperujacych biznesów: obowiązki podzielił między siebie a wuja i zamknął w sztywnych ramach dwóch działów, marketingu i produkcji. On krąży po działkach
i zbiera zamówienia, wuj idzie do lasu/ sadu/ na pole i przynosi tyle, ile potrzeba.
Co by się potem nie marnowało. Słowem, produkcja dostosowana do aktualnych wymagań rynku.

Oto jak nauka nie idzie w las.

poniedziałek, 5 września 2011

Jędruś myśli o śmierci

Najstarsi ludzie we wsi powiadają, że Jędruś tylko raz w życiu opuścił rodzinny dom. Był młody, ciekawy świata, gnało go przed siebie. Dotarł aż do Tatr,
gdzie pracował przy liniach wysokiego napięcia.

Teraz wieś gminna niesie, że wyjechał po raz drugi. Na pogrzeb. Kilka dni temu zmarł bowiem jego serdeczny przyjaciel od wszelkiej popijawy, a nasz najbliższy sąsiad. Jak zebrał pieniądze na bilet do Warszawy, gdy w kieszeni ma zwykle
5 złotych na piwo? Jak trafił na Pragę, na której nigdy nie był – bez zumi.pl
i googlemaps? Nikt tego nie zgadnie.

Uroczystość była skromna, ale nie zabrakło na niej najlepszego przyjaciela.
Kto inny nie dałby za takiego kumpla złamanego centa, my się wzruszyliśmy
– dla Jędrusia było to poświęcenie, które miastowym nie mieści się w głowie.

A dzisiaj przyszedł do taty się wygadać, bo tyle nazbierało się refleksji. Melancholijny był, powiedział, że dużo myśli ostatnio o śmierci. – Panie Marku,
a ta nasza łysina to chyba jest choroba, prawda? – wskazał na swoją i taty lśniącą czaszkę. – Ja bym tak tego nie nazwał panie Andrzeju – odparł z całą stanowczością tata. – Moim zdaniem łysina dodaje mężczyźnie szlachetności
– dodał z dumą. – Tak pan myśli? – jeszcze powątpiewał. – Na pewno – tata obstawał przy swoim. – Nie… Ja myślę, że to jednak choroba panie Marku.
I odszedł zamyślony pod rękę ze swoim rowerem.

poniedziałek, 29 sierpnia 2011

Wycieczki (4) Maciejowice

Niedawno przeczytałam kolejny felieton Tessy Capponi: znana Włoszka, która do „Kuchni” i „Twojego Stylu” pisuje o kulinariach, a w katedrze filologii włoskiej wykłada historię Włoch, co rok w czerwcu wyjeżdża na wakacje do swojej rodzinnej Toskanii i zaszywa się w posiadłości Calcinaia. Nie ma
dla niej lepszej rozrywki jak wyprawa każdego ranka do pobliskiego Greve in Chianti na targ. Po takiej wycieczce długo jeszcze wspomina piętrzące się
na straganach karczochy, złote kwiaty cukinii i świeże pomidory, z których
jej kucharka przyrządza smakowity sos do makaronu.
Pomyślałam sobie: cóż, nie dane nam było zamieszkać w XV-wiecznym pałacu otoczonym rozległymi winnicami, ale targ – owszem i my mamy, też swojski
i pachnący, i może nie co dzień, ale od czasu do czasu chętnie zaglądamy
na kolorowe stoiska. Więc jest prawie jak w Chianti.

Mowa o targu w Maciejowicach, który rozkłada się pod ratuszem na głównym placu miasteczka w każdą sobotę rano. Pod wrażeniem felietonu postanowiłam przypomnieć sobie klimat naszego lokalnego targowiska i kazałam się wieźć
na zakupy. Czego tam nie było: warzywa, owoce, kosze wiklinowe, skarpetki
po 10 złotych tuzin. Dla warszawiaka to raj – za pieniądze, które w stolicy wydaję na same ogórki do kwaszenia, tu kupiłam jeszcze dorodny koper, chrzan i świeżo ukiszoną kapustę. Nie mówiąc już o tym, że pod ręką miałam
też do wyboru ogromne słoje i kamionki.

Ale tym razem na buszowaniu po targu się nie skończyło – Karol zaproponował, żeby nieco dłużej porozglądać się po Maciejowicach. Doszły nas bowiem słuchy, że 27 czerwca 1792 roku miasteczko kupiła Konstancja z Czartoryskich Zamoyska, wdowa po Andrzeju Zamoyskim, kanclerzu wielkim koronnym,
za sumę 1 460 000 złotych polskich. I że w okolicy wciąż stoi pałac wielkiego rodu. Więc już nie tylko targ, ale i posiadłość mamy. Choć nie naszą.

Zwiedzanie miasteczka zaczęliśmy od neogotyckiego kościoła
pod wezwaniem Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny, powiększonego i przebudowanego w 1880 roku przez Leandra Marconiego, z piękną klasycystyczną dzwonnicą. Na tyłach kościoła wznosi się mauzoleum Zamoyskich zbudowane w 1908 roku według projektu Xawerego Makowskiego. Zostali w nim pochowani właściciele dóbr maciejowickich od Stanisława Kostki Zamoyskiego poczynając. Granitowy grobowiec jest niezwykle okazały i monumentalny, może nawet zbyt toporny, chwilami ciężki i za bryłowaty,
ale robi wrażenie. W kutej furtce - charakterystyczny herb Zamoyskich, Jelita,
jeden z najstarszych polskich herbów.

Trochę na azymut, trochę na tak zwanego czuja, ruszyliśmy w poszukiwaniu pałacu. Kierunek Podzamcze.
Po drodze minęliśmy pomnik Tadeusza Kościuszki
z pamiątkowym kamieniem
i lasem błyszczących
w słońcu stalowych kos, i już powoli zaczęliśmy się niepokoić, czy aby nie przeoczyliśmy naszego celu. – Jakbyś budowała pałac, to gdzie byś go usytuowała? – zapytał Karol, rozglądając się niepewnie na obie strony.
– Na wzniesieniu, w cieniu starodrzewu, z widokiem na łąki i stawy – szybko wyrecytowałam. – No właśnie, tylko że tu płasko jest jak na dłoni – zmartwił się.
I wtedy właśnie szosa lekko zaczęła się piąć pod górę, a na szczycie wzniesienia, po lewej, zamajaczyła brama i odremontowany pałac w stylu klasycystycznym. – To jest ten pałac? – Karol patrzył z niedowierzaniem.
– Przecież on podobno stoi opuszczony – próbował przypomnieć sobie fragment tekstu, który czytał tuż przed wyjazdem.
Jak się okazało, była to, (!) tylko, pałacowa oficyna zbudowana w połowie XIX w. (dzisiaj znajduje się w niej Izba Przyrodnicza im. Jana Pawła II, a przed budynkiem rośnie zasadzony przez polskiego papieża mały dąbek).
Główny pałac natomiast, w stylu dojrzałego klasycyzmu,
położony jest nieco w głębi i faktycznie znajduje się w opłakanym stanie.


Zbudowany został na początku XIX wieku z inicjatywy Stanisława Kostki Zamoyskiego według projektu Fryderyka Alberta Lessla. Ma dziewięcioosiową elewację z boniowanym parterem i czterokolumnowym portykiem, który dźwiga balkon z żeliwną balustradą. Całość wieńczy schodkowa attyka. Przed portykiem - pas zieleni, który kiedyś musiał być kolorową rabatą, i pamiątkowy kamień z informacją, że w tym miejscu pod starą lipą odpoczywał ranny w bitwie pod Maciejowicami Tadeusz Kościuszko. Dalej między drzewami ścieżka prowadząca zapewne do dawnego ogrodu. Skusiła nas, więc, porzucając
na chwilę pałac, pobiegliśmy zobaczyć, gdzie nas zaprowadzi.

Teren gwałtownie tu opada,
a gdy miniemy szpaler lip, wychodzi się wprost na romantyczną neogotycką basztę, która stanowiła
część pałacowych stajni.
Ogród, w stylu angielskim, założył co prawda Stanisław Kostka Zamoyski,
ale pod czujnym okiem swojej teściowej Izabeli z Flemingów Czartoryskiej, która,
zważywszy na słynny park
w Puławach, niewątpliwie
miała w tej materii już pewne doświadczenie. Do dziś
z dawnego parku zachowały się pięćsetletnie dęby
i sędziwe lipy.

Jak na pałac przystało,
w Podzamczu był też
młyn wodny
i stawy. Spod neogotyckiej baszty ruszyliśmy
w prawo w kierunku łąk
i doszliśmy do niedużej tamy
i wartko płynącej Okrzejki. Potem przez wysokie chaszcze wyszliśmy nad stawy, gdzie mieszkańcy Maciejowic urządzili sobie plażowisko. Naokoło, mijając kolorową kapliczkę z herbem Zamoyskich,
dotarliśmy do samochodu.

Nie chcieliśmy wracać
na działkę przez Maciejowice, więc pojechaliśmy prosto
na Oronne. Po lewej między Oronnem a Sobolewem minęliśmy słynne pole bitwy,
po czym zboczyliśmy na prawo
w kierunku na Grodisz. I tu się zaczęło. Bo gdy minęliśmy Grodisz, szosa nagle się skończyła i wjechaliśmy w las. Piaszczystą drogą podążaliśmy dobre 15 minut,
żeby następnie wjechać
komuś na podwórko, po czym nareszcie zatrzymać się
na przejeździe kolejowym.
Jest pociąg, jest nadzieja.
Można by pojechać wzdłuż torów i w ten sposób prędzej
czy później trafilibyśmy
do swojej wsi, ale wzdłuż torów nie prowadziła żadna droga. Na szczęście,
po chwili kluczenia, odnaleźliśmy asfalt, a stąd już kawałek dzielił nas od Damianowa i dworku w Korytnicy. Dobrze było wjeżdżać w znane sobie okolice.
I tylko nasz dom wydał się po tej wycieczce nieco za skromny.

piątek, 19 sierpnia 2011

Działkowa przedsiębiorczość

Scena dzieje się na progu naszego domku. Ząbek w utytłanych spodniach
i starej oprychówce, wsparty o framugę, niby chciałby coś sprzedać, ale handel idzie mu jakoś opornie, a na każdą propozycję najchętniej odparłby,
że się nie da. Mama z początku opanowana, szybko traci cierpliwość.

– Zobaczyłem dwa samochody, to się zastanowiłem i myślę, wejdę, zapytam,
czy może jagód nie trzeba. Zawsze to warto spytać, prawda?

– A przydadzą się, przydadzą.

– To co, wiaderko?

– Nie! No co pan! Słoik wystarczy, litr.

– No dobrze, to będę o 6.

– Ale nas o 6 nie będzie, bo jedziemy do Kazimierza. To może jutro rano pan wpadnie z tymi jagodami?

– Nie, jutro to tu nie będę.

– A nie może pan podjechać, przecież to dwa kroki ze wsi...

– No co pani, nie opłaca mi się.

– .... To niech pan zostawi jagody pod furtką. A my od razu teraz panu zapłacimy. Ma pan wydać?

– Nie.

– Uhhh... To proszę poczekać.

– Ale w co ja mam przesypać te jagody?

– A nie ma Pan słoika?

– Nie.

– To dam miskę, do miski pan przesypie.

– A jak ja będę wiedział, ile to litr, jak miska podziałki nie ma?

– No ale ja nie mam słoika.

– Aha... No to nie wiem... Bo ja z wiaderkiem chodzę na jagody...

– A nie może pan ze słoikiem pójść?

– No ale jak ze słoikiem? To nie wygodnie potem wieźć na rowerze.

– Uhhh... Dobrze, niech pan zaczeka, coś znajdę...

niedziela, 7 sierpnia 2011

Wycieczki (3) Chotynia

www.dwory.cal.pl
Kiedy chcemy zrobić większe zakupy, wybieramy się do Ryk (żartujemy wtedy, że jedziemy do City). Kiedy natomiast mamy ochotę na romantyczną kolację
– zaglądamy do Chotyni. To czwarty (po Korytnicy, Trojanowie i Życzynie)
i najpiękniejszy dwór w naszej okolicy. Został zbudowany w 1808 roku
dla pisarza hrabiego Stanisława Graybnera. Dziś jego właścicielem jest
Jarosław Cybulski, znawca i koneser win (pracował między innymi jako doradca przy kancelarii prezydenta RP – dobierał wina przed oficjalnymi wizytami prezydentów, premierów i królów innych państw), który otworzył tu hotel, restaurację i salę konferencyjną. W Chotyni organizowane są warsztaty kiperskie i słynne degustacje – w piwnicach pałacu można podobno znaleźć najlepsze wina z chilijskiego Maipo Valley czy hiszpańskiej La Rioji.
Cybulski to prawdziwy pasjonat – wszystkie hotelowe apartamenty nazwał imionami słynnych szczepów win. Pokoje zostały tak zaprojektowane,
by oddawały charakter danej odmiany winogron: w rustykalnym Cabernet Sauvignon dominują więc przygaszone kolory i ciężkie meble; z kolei Sauvignon Blanc - lekki, świeży, słoneczny - cały tonie w pastelach i białych dodatkach. Przy drzwiach ebonitowe kontakty, zamiast gipsowych sztukaterii – malowane freski-winogrona, do tego przecierane prowansalskie komódki, szerokie łoża z baldachimem, stoliki przykryte koronkowymi obrusami. Chotynia z powodzeniem mogłaby konkurować z najlepszymi francuskimi château.
www.chotynia.pl

P.S. W 1762 roku zmarł starosta Ryk, kasztelan krakowski Stanisław Poniatowski, ojciec przyszłego króla Stanisława Poniatowskiego.
Więcej o miasteczku już niedługo.

Wycieczki (2) stare dwory

Żeby dotrzeć na działkę, trzeba zjechać z trasy Lubelskiej. Można skręcić na Korytnicę lub na Trojanów. Pierwsza trasa jest bardziej urozmaicona, druga prowadzi wzdłuż malowniczych stawów. Ale jedna rzecz je łączy - przy każdej stoi stary dwór.
Ten w Korytnicy został zbudowany w połowie
XIX wieku w stylu klasycystycznym.
Ma dwukondygnacyjną część środkową i kolumnowy portyk. Prowadzi
do niego stara aleja,
na której końcu
jakiś zmyślny ogrodnik wypielęgnował
kolorową rabatę.
Pięknie odrestaurowany,
z murowanymi zabudowaniami gospodarczymi
i kamienną bramą, należy do prywatnych właścicieli. Nie znalazłam o dworze bardziej szczegółowych informacji. Próbowałam namówić właścicieli na zwierzenia i sesję do Werandy, w której pracuję, ale bez powodzenia.

O neorenesansowym dworze w Trojanowie wiadomo znacznie więcej. Pierwsze wzmianki o wsi pojawiły się już w XVI wieku. Wtedy to powstał folwark rodziny Trojanowskich z wsiami Dudki, Ruda, Żabianka,
Wsią Wolą
(czyli Majdanem Starym),
Wsią Dębniak (czyli Wólką)
oraz folwarkiem Majdany.
Na przełomie XVIII i XIX wieku majątek przeszedł w ręce Mędrzyckich. Nowi właściciele założyli park krajobrazowy z geometrycznymi alejami i stawami rybnymi: Dużym Zagłobą, Łodzią i Goplaną.
Kiedy w 1868 roku Bronisława z Mędrzyckich wyszła za mąż za Alfonsa Ordęgę, ziemię przejęła rodzina Ordęgów. Na miejscu dawnego folwarku pojawił się, do dziś istniejący, dwór zaprojektowany przez Bolesława Podczaszyńskiego, słynnego w tamtych czasach architekta, autora m.in. fontanny na dziedzińcu przed pałacem w Wilanowie (jego dziad Jan Podczaszyński był nadwornym budowniczym Radziwiłłów).
Nowy właściciel, Alfons Ordęga, budził we wsi duże kontrowersje. Starsi ludzie powiadali, że bratał się z diabłem, który przybierał postać królika. Niejeden widział podobno, jak dziedzic wymykał się do parku, gdzie w towarzystwie nietypowego gościa raczył się drugim śniadaniem. W takie dni w pałacu działy się niestworzone rzeczy, na przykład okna i skrzynie same się otwierały,
i służba uciekała w popłochu na pola.
Generalnie jednak rządy Ordęgów podobały się okolicznym mieszkańcom. Jaśnie Państwo czynnie angażowali się w życie lokalnej społeczności. I tak Bronisław Ordęga, syn Alfonsa, prowadził gospodarstwo rybne, które rozsławił również za granicami kraju – zdobył nawet srebrny medal Towarzystwa Rybackiego w Petersburgu. Z kolei z inicjatywy syna Bronisława Ordęgi, Stanisława, powstała pierwsza w okolicy szkoła – w czworakach przy drodze do Grąda młody dziedzic wydzielił dla uczniów osobną izbę.
Na marginesie, losy Stanisława nie potoczyły się szczęśliwie. Wydziedziczony za mezalians, w 1918 roku podczas wspólnego obiadu zastrzelił w pałacu matkę i siebie. Dwór odziedziczyła wtedy siostra Stanisława, Bronisława Ordęgówna
– chłopi ubóstwiali pannę, ale ta niedługo opuściła majątek.
W latach trzydziestych zarządcami pałacu zostali kolejno Złotowski
i Remiszewski. We dworze mieścił się w tym czasie pensjonat, do którego przyjeżdżało sporo zagranicznych gości. Po drugiej wojnie światowej pałac został zniszczony, większość zabytkowych detali rozkradziona, rządówka, obora i magazyn zbożowy popadły w ruinę. Majątek przejęło Państwo – początkowo pałac został zagospodarowany na biura PGR, potem gościł Urząd Gminy, Ośrodek Zdrowia, bibliotekę, pocztę, a nawet posterunek milicji. Dopiero kilka lat temu zajęli się nim prywatni właściciele, w zeszłym roku została wyremontowana część dachu i wieżyczka typu włoskiego, w tym sezonie pojawiła się już brama.
Zdarza się, że na wysokości pałacu drogę zastępują nam łabędzie, bo do szosy po obu stronach przylegają dworskie stawy. Zamiast tuż za dworem skręcić
na działkę, czasem odbijamy w lewo i podjeżdżamy do wspomnianej wsi Grąd, gdzie stoi młyn wodny z przełomu XVIII i XIX wieku. Pierwotnie napędzany był na dwa koła wodne, po I wojnie światowej zastąpiła je turbina, a w 1947 roku został przystosowany do napędu elektrycznego. Teraz jest nieczynny. Ale kto wie, może i o nim pomyślą kiedyś nowi właściciele pałacu.

P.S. Obie trasy (ta prowadząca obok Korytnicy
i druga, która mija Trojanów)
spotykają się przy sklepie
w Woli Życkiej.
I tu, na wysokości mostka, stoi trzeci dwór.
W różnych opisach figuruje jako dwór
w Życzynie.
Pochodzi z XIX wieku,
ale został solidnie przebudowany i nie z każdej strony nam się podoba.
Za to zabudowania gospodarcze ma niczego sobie - największe wrażenie
robi na nas pokaźnych rozmiarów obora z czerwonej cegły.


Zdjęcia pochodzą kolejno ze stron:
www.hugo.bikestats.pl, www.dwory.cal.pl oraz www.polskiezabytki.pl

poniedziałek, 1 sierpnia 2011

Powódź

To nie są wiosenne roztopy. To wydarzyło się w lipcu.




I już po wszystkim...

Wycieczki (1) Wola Okrzejska

Pięćdziesiąt kilometrów od naszej działki leży Wola Okrzejska. To tutaj bierze swój początek rzeka Okrzejka, na rozstaju Mazowsza, Lubelszczyzny i Podlasia. Ale nie dlatego odwiedziliśmy tę niewielką wieś. 5 maja 1846 r. w Woli Okrzejskiej urodził się Henryk Sienkiewicz. Dzisiaj w dworku mieści się muzeum.
Choć mniej znane od tego w Oblęgorku, równie warte zobaczenia.

W Woli Okrzejskiej Henryk Sienkiewicz spędził dzieciństwo. Nauka przychodziła mu z łatwością, za to niechętny był lekcjom gry na fortepianie (specjalnie sprowadzonym z Paryża), które dawała mu matka, Stefania Sienkiewiczowa.

Wieś, zwana też w skrócie Okrzeją, należała do rodziny Cieciszowskich–
-Sienkiewiczów prawie sto lat (1781-1870). Po śmierci babki pisarza została sprzedana niejakiemu Bernsteinowi, który – jak mówią plotki – tak bardzo nie lubił Henryka, że przez długie lata utrudniał usypanie kopca na cześć noblisty. Dopiero w 1965 roku, w 120. rocznicę urodzin pisarza i 50. rocznicę jego śmierci społeczeństwo Ziemi Łukowskiej postanowiło godnie uczcić Sienkiewicza: batalia o kopiec została wygrana (sztuczną górę o wysokości 15 metrów usypano trzy kilometry od Okrzei z ziemi zwiezionej z różnych miejsc związanych z Sienkiewiczem), dworek zrekonstruowano (bo z dawnej oficyny pozostały tylko fundamenty, kominy i wewnętrzne ściany) i nareszcie muzeum mogło ruszyć
z kopyta.

Dziś posiada dość bogaty księgozbiór (1500 tomów), w którym znajdziemy przekłady, analizy krytyczne, opracowania naukowo-techniczne, wycinki prasowe, czasopisma. Muzeum przechowuje też rodzinne pamiątki (statuetkę „Janko Muzykant" z 1922 roku – dar wnuczki pisarza Marii Korniłowicz), fotosy
z filmów zrealizowanych na podstawie powieści noblisty i obrazy (Franciszka Kostrzewskiego – „Janko Muzykant" z 1904 roku, Franciszka Pautscha – „Bohun" z 1927 roku i Jana Molgi –„Latarnik"). W serwantce pruskiej zachowały się nawet okulary pisarza przekazane do powstającego muzeum ze szwajcarskiego Vevey, gdzie Sienkiewicz spędził ostatnie lata życia.

Z sieni można wyjść do ogrodu, który zapełniają drewniane rzeźby – znani bohaterowie sienkiewiczowskich powieści. We wsi warto też zajrzeć do świątyni św. Piotra i Pawła, wisi tam tablica upamiętniająca chrzest pisarza. Sklepienie kościoła zdobią, a jakże, sceny z sienkiewiczowskich powieści.

Naprzeciwko dworu pisarza zauważyliśmy stare zabudowania gospodarcze. I kartkę „Na sprzedaż” z numerem telefonu. Przez moment kusiło nas, by zadzwonić i spytać o cenę. Mieć dom w takim miejscu – to prawdziwa gratka. W końcu jednak stchórzyliśmy, zbyt dużo trzeba by włożyć w remont. Zresztą, i tak mamy przecież Okrzeję po sąsiedzku.

wtorek, 14 czerwca 2011

Portrety (2)

Jędruś

Jeszcze nigdy nie widziałam go bez roweru. Nieważne, czy na nim pedałuje czy idzie obok, trzymając się kurczowo kierownicy. Nawet gdy pije pod sklepem, opiera się o  siodełko. Rower towarzyszy mu wszędzie jak pies. A może to on towarzyszy rowerowi.

Na chrzcie dali mu Andrzej, ale koledzy (kompanija niezgorsza od tej z „Potopu” Sienkiewicza) wołają na niego Jędruś. Jak na Kmicica. Z tym, że Jędruś kogo jak kogo, ale młodego brawurowego pułkownika nie przypomina. Ani wyglądem, ani rycerskim charakterem. Nawet do hulaki go przyrównać nie można. Po prostu pije. Do upadłego.

Za to ma poczucie sprawiedliwości. Kiedy raz za źle wykonaną robotę zaproponowaliśmy niższą kwotę niż było ustalone, jak stał rzucił wściekle rowerem o asfalt, zerwał gwałtownym gestem kapelusz i zakrzyknął, że on takiego dyshonoru nie przyjmie. Nie pozwala!

A jaką fantazję ma –  choć ledwo trzymał się na nogach, wlazł kiedyś na słup wysokiego napięcia. – Nie, nie zejdę – mówił pijackim bełkotem na usilne prośby mamy, by zaniechał swych czynów. – Było umówione, że dzisiaj zrobię,
to zrobię – taki honorowy był. Uczepiony kurczowo słupa, wisiał (bo trudno mówić, by trzymał pion) z głową między kablami. W kapeluszu! Co i rusz ciałem wstrząsała czkawka, co i rusz oczy zachodziły mgłą. Stanowczym ruchem przywoływał niepokorne kable do porządku, co chwila wzdrygał ramionami,
jakby zrzucić chciał z nich ciężar wczorajszej popijawy, i dzielnie brnął dalej w zawiłości elektryki. A mama stała pod tym słupem telegraficznym jak ta Matka Boska pod krzyżem, stała, splatała nerwowo ręce i przeklinała dzień, w którym diabeł podkusił ją, by kupić działkę.

Wieczorami, wracając spod sklepu, często zatrzymuje się pod naszym płotem. Bywa, że zamroczony alkoholem nie rozpoznaje nas, ale zawsze zagada, powie „dobrej nocy". Ostatnio Karol chciał coś z nim uzgodnić, ale lojalnie zaznaczył: „Ja poczekam na pana Marka, ja tylko z panem Markiem”. Potem przyznał tacie: „Udał się panu zięć. Konkretny chłop”. Chyba po prostu potrzebuje czasu.

Odchodzi spod furtki pomału. Najpierw, rozstawiając szeroko nogi, bada grunt, łapie równowagę, ustala kurs. Potem zaczyna mocować się z rowerem: ustawia go raz, i drugi, i trzeci, nie ważne, że ten wciąż skręca mu do rowu. Zanim wyprowadzi go na prostą, mijają długie minuty. Gdy wreszcie dopnie celu, pochyla się do przodu i w pełnym skupienia napięciu próbuje wsiąść. Chybocze go na wszystkie strony, ale on niestrudzenie mocuje się z ciałem – jeszcze się łudzi, że zdoła dosiąść pojazdu. W końcu rezygnuje. A niech to, pójdzie na piechotę. Grunt to tylko ruszyć, potem już będzie z górki. Stawia pierwszy krok, i jeszcze jeden, i następny. Rozkręca się. Po stu metrach wpada w rytm. Czasem go chybnie na lewo, ale to jest chybnięcie kontrolowane. Oddala się  ku zachodowi słońca. Rower prowadzi swojego pana do domu.

wtorek, 24 maja 2011

Portrety (1)

Jasio Mleczarz 


Człapu, człapu, człap… Stukot kopyt słychać było już z daleka. Zerkałam na zegarek, żeby się upewnić, czy to on.
Szósta rano. A więc tak - Jasio Mleczarz jechał do mleczarni. Jeździł jeszcze kilka lat. Potem przestał. Zestarzał się, zaczął pić.

Wtedy zdarzyło się coś, czego nigdy, jak mówi, nie zapomni mojemu tacie.
Sierpień, dwunasta w południe, żar leje się z nieba. Całe szczęście,
że działkowicz długo nie usiedzi w miejscu i nosi go po całej okolicy.
Tatę poniosło na szosę.

Ledwo uszedł kilka kroków, widzi pod swoim płotem Jasia Mleczarza. Leży w rowie, głową w dół, blady, umorusany, jak nieżywy. Z boku pogruchotany rower,
w siatce puste potłuczone butelki. Więc podbiega do niego, zaczyna cucić.

No i co teraz z Jasiem zrobić? Poleży tak jeszcze godzinę, to jak nic dostanie udaru. Na to pozwolić nie można. Ale chłop ciężki, bezwolny, nie do ruszenia, przecież nie zaniesie go na barana do wsi. Patrzy, po drugiej stronie szosy jest cień. Więc bierze Jasia pod pachy, rozgląda się na boki i cichaczem podrzuca do rowu naprzeciwko. Trochę mu nieswojo, czemuś się czuje winny jak morderca pozbywający się ciała, więc na odchodne pod głowę podkłada Jasiowi mech - niech mu rów lekkim będzie.

Jeszcze kilka razy tego dnia zagląda troskliwie do Mleczarza, czy aby nic złego się nie dzieje, aż nareszcie stroskany idzie spać. Rano zagląda, rów pusty. Skoro pusty, znaczy chłop żyje, a jak żyje, to po sprawie. Szybko o wydarzeniu zapomina. Ale nie zapomina Jasio.

Wciąż mu się coś nie zgadza: dałby sobie rękę uciąć, że rów, do którego się zwalił, i ten, w którym zastał go świt, to nie ten sam rów. Po tygodniu bardzo intensywnej dedukcji, dochodzi nareszcie, kto go uratował od niechybnej śmierci, i z ciastem od żony puka do naszych drzwi.

Minęło dziesięć lat, a on wciąż, gdy tylko spotka tatę, dziękuje mu za pomoc i, waląc się w pierś, przysięga, że od tamtej pory nigdy więcej nie zdarzyło mu się już tak popłynąć. Pije nadal, ale do rowów nie wpada. Zwłaszcza latem. Zwłaszcza w samo południe.

poniedziałek, 9 maja 2011

Bez tytułu


Bo jak zatytułować te wszystkie ulotne obrazy, które umierają nim zdążymy im się dokładnie przyjrzeć?

Obraz pierwszy. Chłodny wrześniowy wieczór. Tam, gdzie kończą się domy, a zaczyna łąka, tuż nad rzeką zawisła mgła. Z lasu spływało wilgotne powietrze przesiąknięte zapachem igliwia. Dookoła cisza. Trochę straszno. Czas wracać, pomyślałam. Na chwilę odwróciłam wzrok. Kiedy znów spojrzałam na rzekę, we mgle stała czapla. Patrzyła w moją stronę, dopóki we wsi nie odezwały się psy. Wtedy odwróciła głowę, postała jeszcze chwilę, i zniknęła. Tak nagle, jak nagle się pojawiła.

Obraz drugi. Wracaliśmy z pól. Najpierw usłyszeliśmy dziwne nawoływania: krótkie, urywane, ale regularne. Dopiero potem nad głowami pojawiły się trzy duże ptaki. Nie wiemy, jak się nazywały. Początkowo latały nisko nad ziemią, to wznosiły się, to gwałtownie opadały, jakby chciały zanurkować w zieloności pól - wyglądało na to, że polują. Ale nie. Po chwili wzbiły się wysoko i rozpoczęły dziwny taniec: raz zataczały obszerne kręgi, przecinając sobie nawzajem tor lotu, to znów wymijały się z gracją, oddalały, po czym zbliżały z dużą prędkością, by w ostatniej chwili uchylić się od czołowego zderzenia. I cały czas… Nie, nie śpiewały. To nie było ani pokrzykiwanie, ani jak wcześniej przyzywanie. Ale jakby rozmowa. I nie jakieś tam zdawkowe słowa rzucane na wiatr, lecz dojrzała wymiana zdań, gdzie każdy z rozmówców ma szansę przedstawić swoje racje, a reszta z szacunkiem go słucha i czeka na swoją kolej. Mijała piętnasta minuta, a dysputa ptaków wydawała się nie mieć końca. Kiedy otwieraliśmy furtkę od domu, echo wciąż powtarzało ich słowa.

Obraz trzeci. 9 wieczór. Karol wpada do domu i od progu namawia, by wyjść na szosę: nietoperze latają tak nisko, że skrzydłami nieomal muskają twarz. Wybiegamy przed furtkę. Na horyzoncie, tam gdzie szosa ostro zakręca i zaczyna drapać się pod górę, brzozy utworzyły z szeleszczącego listowia bramę. Księżyc rzuca na nie chłodny snop światła. I na tym tle co rusz przelatuje kolejny nietoperz. Jeden, drugi, trzeci.  Nastrój jak w poezji Sturm Und Drang, jak w obrazach  Friedricha.

Obraz czwarty. Późnym popołudniem wybraliśmy się na spacer wzdłuż rzeki. Ptaki darły się w niebogłosy jakby to, który głośniej zaśpiewa, decydowało o jego być  albo nie być w lesie. Miejscami torowaliśmy sobie drogę przez chaszcze zarastające Okrzejkę, gdzie indziej szliśmy wąską pochyłą półką tuż nad skarpą. I niespodziewanie wyszliśmy na polanę. Rzut kamieniem od domu, ale nie znaliśmy wcześniej tego miejsca. Położona na skraju lasu, wrzyna się dużym cyplem w rzekę. Ta zwęża tutaj swoje koryto i dwa razy zakręca pod katem 90 stopni. Ale nie biegnie już wartko jak górski potok, tylko leniwie toczy przed siebie, zostawiając na zakolach łachy piasku. Brzegi porasta listowie, nad którym pochyla się dzika wiśnia, a przerzucony przez wodę mostek tworzy tak sielski krajobraz, że aż kiczowaty. Stanęliśmy jak wryci. I staliśmy tak długo, nie wiedząc, że cały czas byliśmy bacznie obserwowani. Nagle zza drzew wyskoczył jelonek, zniecierpliwiony naszą przedłużającą się obecnością.
W dwóch szusach pokonał rzekę i pognał w kierunku świerkowego lasu.
Był na wyciągnięcie ręki, dosłownie - dzielił nas od niego może metr.

Obrazy pomniejsze. Kiedy drogę przebiega lis, kiedy zając dużymi susami sadzi przez pole. Kiedy po wzburzonej ziemi i wyrwanym mchu w lesie znać, że szły tędy dziki. Kiedy żaby przychodzą wieczorem pogrzać się przy ognisku, a w krzewach migoczą robaczki świętojańskie. Kiedy zatrzymujesz samochód na środku drogi i czekasz, aż wiewiórka przeniesie w pyszczku swoje małe, jedno po drugim. Kiedy stąpasz cicho na palcach, by ptak mógł bez obawy wlecieć do gniazda i nakarmić pisklaki. I kiedy o zachodzie słońca z pól wracają krowy nabrzmiałe od mleka. „Nad stadami unosiły się ciepło i odór. Siwe, rozłożyste krowy szły na samym przedzie. Ludzie stali w otwartych bramach obejść i czekali. Wszystko odbywało się w ciszy, bez pokrzykiwań, bez ponagleń. Zwierzęta oddzielały się od stada i wchodziły do swoich zagród.” - pisał Stasiuk w „Jadąc do Babadag”. U nas temu pochodowi krów towarzyszy jeszcze metaliczny odgłos ciągniętego po szosie łańcucha.

czwartek, 21 kwietnia 2011

Działkowe osobliwości



Ciekawe, że człowiek na co dzień rozsądny, bynajmniej nie ekscentryk, na działce wyprawia niestworzone rzeczy.

To było z dekadę temu. Któregoś dnia tata stwierdził, że Okrzejka powinna mieć piaszczyste dno, bo przyjemniej będzie po niej chodzić bosymi stopami. Nałożył kalosze, wziął stosowne narzędzie, wszedł do wody i zaczął grabić rzekę.
Na to zjawił się Jędruś. Stanął jak wryty i zaczął analizować sytuację. Z wysiłku intelektualnego, do którego nie był przyzwyczajony, wystąpiły mu na czoło krople potu. Z wrażenia aż otrzeźwiał. Usiadł na schodku, bo poczuł z tego wszystkiego nagłe zmęczenie, i obserwował, co będzie dalej.
A tata walczył zażarcie z glonami, wybierał muł, wyrzucał na brzeg gałęzie i co większe kamienie. Nawet nie zauważył, jak zebrała się gromadka sąsiadów. Jedni tylko kręcili głowami, drudzy z ironicznym uśmieszkiem rzucali kąśliwe uwagi.
A tata nic. Na środku rzeczki leżał jeszcze wtedy przyniesiony z nurtem ogromny korzeń drzewa. I już wyobrażał sobie rwący potok, który z lekkim pluskiem uderza o napotkaną przeszkodę, czyściutki żółty piasek i przejrzystą wodę, w której odbija się las.
Gdy skończył, popatrzył na rzekę i uznał, że jest ok. Odtąd postanowił powtarzać czynność regularnie.

Dziwnym przedsięwzięciom taty sekunduje mama. Na co dzień – żeby nie było wątpliwości – również podchodząca do życia z wrodzoną wstrzemięźliwością.

A zaczęło się niewinnie. Skarpę, na której stoi dom, porastał mech i jagody, jak to w lesie. Mama pokryła skarpę siecią płaskich kamulców, i coraz częściej, stąpając ostrożnie po otoczakach, zaczęła pochylać się nad zielonym dywanem. 
No i z czasem dywan nabrał różnych odcieni. Pojawiły się na przykład "poduszeczki", mech miękki i wypukły, w kolorze dojrzałej limonki, który przypomina wypchane pierzem jaśki - to ten najbardziej efektowny, dlatego został wyeksponowany tuż przy kamiennych schodach prowadzących do ogrodu. Inny, o barwie soczystej, świeżo skoszonej młodej trawy zajął miejsce bliżej tarasu  – otula pień sosny, białe kamulce i japońską kamienną latarenkę. Wreszcie szturmem wdarł się i taki postrzępiony, przerzedzony, miejscami brudnozielony jak jesienne liście.
A skoro tyle zawitało na skarpie cennych odmian, to należało o nie szczególnie zadbać. I tak od lat , mimo że sam by sobie świetnie poradził, mech jest regularnie podlewany, wymieniany, gdy uschnie, no i skubany. Skubany z opadających sosnowych igieł.
Skubaniem nie może zajmować się byle kto. Trzeba mieć drobne palce i wyczucie w dłoniach, by razem z igłami i suchymi liśćmi nie wyrwać delikatnych łodyżek. I dużo cierpliwości, bo praca przypomina przebieranie maku. Z mchu-poduszek igły wystarczy tylko lekko strzepnąć, ale już z tego postrzępionego trzeba wyjmować jedną po drugiej jak drzazgi z palców. Ale mama już się wyspecjalizowała i z chirurgiczną precyzją dokonuje kolejnych operacji. A gdy sąsiadka kręci głową i radzi: „A nie łatwiej by było marchewkę posadzić?”, mama zbywa ją milczeniem. Bo mech jest ok.

A co w tym wszystkim jest najdziwniejsze, najbardziej osobliwe, odstające od wszelkich przyjętych norm? Że rodzinnym wariacjom ulegamy również i my. I kontynuujemy niecodzienne hobby rodziców.



wtorek, 5 kwietnia 2011

Otwarcie sezonu


No i pojechaliśmy.

Działki, czyli około sześćdziesiąt domków, to takie państwo w państwie. Tyle że bez nazwy. Raz działkowicze zapożyczają ją sobie od wsi Jabłonowiec leżącej dwa kilometry na północ, to znów od Woli Życkiej położonej trzy kilometry na południe. W końcu od Życzyna, który dziwnym trafem rozpanoszył się po całej okolicy: część główna leży za stacją kolejową, kilka gospodarstw usadowiło się na zachód w okolicach dworu, a niektórzy utrzymują, że tablice z nazwą niepokornej miejscowości widzieli też w kierunku na Lublin. Słowem najstarsi mieszkańcy nie pamiętają, czemu ta wieś tak się rozpadła na kawałki i nie potrafił już pozbierać, wprowadzając w błąd każdego, kto zapuści się w te strony.

Tak więc działki są bezpaństwowcem, który wdarł się impetem pomiędzy wsie i bez pardonu przywłaszcza sobie cudze nazwy. Na wszelki wypadek nikt tu nie korzysta z poczty, a rachunki przychodzą na adresy stałe, miejskie, czyli te obowiązujące poza działkowym sezonem: warszawskie, garwolińskie, lubelskie. Jedno tylko jest tak, jak powinno – nazwy ulic. Jakkolwiek „ulice” to określenie trochę na wyrost.

Główna, wyasfaltowana, rozcinająca działkowe osiedle na część leśną i tę położoną tuż nad rzeką, to Droga do Jabłonowca. Bo jak by nie było do Jabłonowca nią zajedziemy. Prościej się nie dało. Leśna prowadzi do lasu, a Brzozowa snuje się wokół brzozowego zagajnika.

Nasz dom stoi na niedużej skarpie, a tarasowy ogród schodzi wprost do rzeczki Okrzejki, w czasie suszy głębokiej po kolana, gdy wylewa – sięgającej ud. Choć nieduża, zapisała się w historii – podobno to przez nią Kościuszko przegrał bitwę pod Maciejowicami (od tej miejscowości dzieli nas raptem 14 km), bo rzeka wylała i, Naczelnik, cofając się przed wojskami rosyjskimi, ugrzązł na podmokłym terenie.
Rzeczka ma szybki nurt i płynie zakolami. Jędruś, chłop z sąsiedniej wsi, powiedział, że jest jak górski potok. We wsi mówią, że jako młody chłopak zaszedł kiedyś aż do Zakopanego, gdzie znalazł pracę przy liniach wysokiego napięcia. Podobno nie chciał stamtąd wracać, tak spodobały mu się Tatry. Gdy po latach zaczął zachodzić na działki, rzeka przypomniała mu podhalański krajobraz. Zwykle lekko zawiany, z mętnym, nieobecnym spojrzeniem, usiadł któregoś dnia na brzegu Okrzejki i głęboko się zamyślił. Po czym szepnął nostalgicznie do taty: „U pana to jak w raju”. 
Ale sam niechętnie chce ów raj pielęgnować. – Czemu pan nie okorował tych słupków? – strofował go na jesieni tata. – Oj panie Marku, bo mnie to strasznie wkurwia  – odpowiedział z rozbrajającą szczerością Jędruś. – A ten brzeg to mógłby być lepiej wzmocniony – tata nieubłaganie wyliczał uszczerbki w robocie. – Oj panie Marku, a co ja bym wtedy u pana za rok robił? – załamywał ręce Jędruś.

Inna sprawa, że niezależnie jak dobrze by się brzeg umocniło, rzeka niszczy go prawie każdej wiosny. Więc każdy sezon zaczynamy od stawiania nowego „molo” (tak żartobliwie nazywamy nasz mini-pomost) i utwardzania „plaży”
(czyli niewielkiego skrawka murawy nad wodą).

Oczywiście na odgłos młotków i wierteł zjawiła się zaraz cała wiejska kompanija: Jędruś, Żółw – chłop o fizjonomii gada – a potem i Ząbek, kolega tamtych dwóch, ze złotym zębem na przedzie. No i cała wieś dowiedziała się, że przyjechali pierwsi działkowicze. Tutaj nic ukryć się nie da. Więc choć w sąsiednich domach wciąż pusto, nie ma rady: czas oficjalnie ogłosić, że sezon działkowy został otwarty!

poniedziałek, 21 marca 2011

Kalendarz prac


O matko! Jeszcze zima się nie skończyła, a wy już roboty wymyślacie na działce – słychać w głosie Majsterka duże niezadowolenie. Poprosiliśmy go, żeby przymierzył się do układania nowego podjazdu pod domem. Znając miejscowych, to „przymierzanie się” potrwa przynajmniej miesiąc. Więc może na długi weekend majowy podjazd będzie gotowy.

Chyba wszystko, co na działkach zostało zbudowane, naprawione, podłączone, jest zasługą Majsterka. Mieszka po sąsiedzku z proboszczem, jeździ traktorem własnej produkcji i przewodzi ochotniczej straży pożarnej. W tygodniu wyjeżdża na budowy do Warszawy, w weekendy dorabia na działkach. Liznął wielkiego świata, napatrzył się w stolicy, to wie, że w życiu liczy się przedsiębiorczość i sprawny PR. Więc zajrzy tu, zajrzy tam i po paru głębszych ma w zanadrzu kilka dobrych fuch: jednemu dach załata, drugiemu rury wymieni, nawet szambo wywiezie jak trzeba. A że czasem przedłużą się terminy, byle jak przybije listewkę, bo mu się nie chce, to co? - przecież i tak nikt inny tego nie zrobi.
Tak więc nawet na podwyższające ciśnienie telefony: „Szefie, gwoździów nie ma!” odpowiadamy ze stoickim spokojem: „Panie Majsterku, to trzeba pojechać po gwoździe”. I nauczeni doświadczeniem odpowiednio wcześniej układamy mu kalendarz działkowych prac na sezon wiosna-lato 2011.

wtorek, 8 marca 2011

Odliczanie


Ruszyło odliczanie. Odliczanie dni do otwarcia sezonu działkowego. Start: pierwszy weekend kwietnia.

Żaden działkowicz nie wytrzyma długo bez swojej działki. Zima to dla niego mordęga. Na początku, owszem, nawet się cieszy, bo ma nareszcie wolne weekendy. Tyyyle weekendów: nadrobi zaległości towarzyskie, kinowe, książkowe... No ale już w lutym zaczyna się tęsknota. I wyczekiwanie. I snucie planów, czego to on w nadchodzącym sezonie na działce nie zrobi.

Tak, bo na działce się robi, nie odpoczywa. Działkowicz to taka osoba, która nie spocznie, nie zrelaksuje się, tylko wciąż pracuje. Od świtu do zmierzchu. A gdy wybija 18.00 w niedzielę (trawa jest skoszona, drewno porąbane, gałęzie przycięte) i w końcu można by się wyciągnąć na leżaku i posmakować piwa, okazuje się, że trzeba w biegu pakować samochód i wracać co tchu do Warszawy. Do pracy. Nazajutrz działkowicz siedzi zmachany przy biurku, ledwo zipiąc, a gdy ktoś nieopacznie zada mu pytanie, jak było na działce, wlepia w niego przekrwione ze zmęczenia oczy i posępnie odpowiada: Daj spokój,
ale się urobiłem!

Co nie szkodzi temu, by we wtorek znowu nie wypatrywał z utęsknieniem weekendu. Tak, działkowicz złego nie pamięta.

Więc odliczamy. 24, 23... Już tylko trzy tygodnie.