x

x

niedziela, 2 września 2012

Rykowisko

Jeszcze nigdy nie odważyły się podejść tak blisko. Stanęły na drugim brzegu rzeki i spokojnie skubały trawę. Starsza strzygła uszami i czujnie raz po raz rozglądała dookoła, ale większego strachu raczej nie okazywała.
Przez piętnaście minut bacznie się im przypatrywaliśmy, w końcu wróciliśmy
do przerwanej lektury.
Po chwili jednak oderwaliśmy oczy od książek i spojrzeliśmy na siebie
z wyrzutem. No bo jak to tak: pięćdziesiąt metrów od nas pasą się sarny,
a my nie biegniemy, nie pokazujemy sąsiadom, nie ogłaszamy w gazetach?
Skruszeni zrobiliśmy więc kilka zdjęć.




poniedziałek, 6 sierpnia 2012

Dumania pod płotem

- No i po żniwach – zagadujemy Jędrusia. – No po żniwach. Ale panie,
kiedyś to było zupełnie inaczej... Szło się w pole z kosą. A dzisiaj mają chłopiska tyle sprzętu, a jeszcze narzekają! Ah, jak ja lubiłem tak w pole wyjść. Albo koniem orać, a potem wracałem na oklep do domu – oczy Jędrusiowe błyszczą junacko. – No tak, dzisiaj już nie ta sama wieś – przyznajemy. – Nie ta sama – kiwa głową Jędruś. – Bo czy to do pomyślenia, by wiejskie psy wyprowadzać na smyczy??? – wraca do tematu, który ostatnio bardzo go frapuje.

Jak na ironię, w świątecznej Wyborczej jest wywiad ze Stasiukiem, w którym pisarz porusza podobny temat. „Człowiek pamięta stada burków, a widzi husky spacerujące wzdłuż wiejskiej drogi. Inne zwierzęta ze wsi znikają.” – zauważa.
I tak jak my przy płocie, tak on w swoim domu w Beskidzie Niskim zastanawia się nad przyszłością wsi: „Wieś się kończy. Nie będzie wsi w dotychczasowym znaczeniu. Będą fabryki mięsa, mleka, mąki. I schludne domki jak z austriackich ogródków. I takie miejsca jak nasza wieś, gdzie „miejskich”, rekreacyjnych domów jest już tyle samo co wiejskich. Ludzkość uwierzyła, że wszyscy będziemy żyli w miastach.” – konkluduje.

W drodze na działkę mijamy kolejne miejscowości. Zamiast malw w nieładzie rosnących pod kuchennym oknem starannie wydzielone rabaty, zamiast klepiska równo przystrzyżony trawnik, huśtawka z Obi, kolorowy grill, quad lub skuter przed bramą – faktycznie, coraz bliżej stąd do austriackiego miasteczka,
coraz dalej do swojskich polskich chat krytych strzechą. Jeszcze tylko w Jabłonowcu, mijając białą tablicę, można poczuć zapach obornika, siana i krów. Jeszcze tylko tu od czasu do czasu usłyszeć gdakanie kur. Ale i w Jabłonowcu życie się zmienia. Ostatnio zniknęły z drogi kocie łby, zastąpił je asfalt. Już nigdy więcej w upalne południe nie będzie wznosił się kurz nad wsią. Już nigdy więcej nie będą wirować w słońcu drobinki piasku. Jabłonowiec też ciągnie do miasta.


Takich chat jest coraz mniej...

wtorek, 3 lipca 2012

Działkowa przedsiębiorczość (3)

Nie chce mi się

- Przyniesie nam Pan kurek i jagód na jutro? - pytamy Jędrusia
w piątek wieczorem.
- Kurek to przyniosę, ale jagód... - waha się Jędruś. - A ile?
- Słoik, jak zwykle.
- Ojej, bo to tak niewygodnie zbierać taką drobnicę - marudzi.
- Ale słoik to niedużo, raz dwa się Pan z tym uwinie - zachęcamy.
- Noooo dooobrzeee... - zgadza się w końcu.

Następnego dnia przynosi same kurki.
- A jagody? - pytamy.
- Ojej, mnóstwo ich w lesie przecież. Zbierzecie sobie sami.

Kazał Pan...

Ja jestem lojalny


Ponieważ przeczuwamy, że Jędruś znów nawali, nagabujemy przypadkiem spotkanego Żółwia. - Przyniesie Pan jagód?
- Przyniosę, a ile?
- Tak niecały słoik. Zamówiliśmy już u Andrzeja, ale nie wiadomo,
czy przyniesie - nieopacznie dodajemy.
- To nie przyniosę. Jak zamówiliście u Andrzeja, to ja nie będę wchodził
mu w paradę.
- Ale my weźmiemy i od Andrzeja, i od Pana, do Warszawy zabierzemy
- tłumaczymy.
- No nie wiem, nie wiem. Zobaczę.

Nie przyniósł. Nie zarobił. Kapitalizm jeszcze się na działkach
nie przyjął.

niedziela, 1 lipca 2012

Wycieczki rowerowe (6)

Droga ostro pnie się pod górę, a potem robi się płasko jak na stole. Las ustępuje miejsca polom i łąkom, które ciągną się daleko po horyzont. I nagle pojawia się Jabłonowiec. Jak wąska łacha piachu na morzu zboża, kartofli i kukurydzy.
Gdy mijamy białą tablicę, asfalt się urywa, a jego miejsce zajmują kocie łby
– zresztą też tylko na chwilę, bo zaraz wciąga je piasek. W czasie suszy dalej
niż do połowy wsi nie pojedzie żaden samochód.
Tu zawracają wrony – mówią najstarsi. Zawraca też pekaes, który nie wiadomo
z kim i po kogo przyjeżdża do wsi codziennie o 9.00 i zatrzymuje się przy plastikowym przystanku, tam, gdzie na rozstaju wiejskich dróg stoi bielona wapnem kapliczka. Za każdym razem jest pusty. W obie strony. Autokar widmo. Przystanek widmo. Może i sama wieś to widmo.


Tymczasem Karol postanowił zbadać niezbadane i zapuścił się w lasy za wsią. Wziął rower, czapkę, bidon, rękawiczki kolarskie. I zniknął. Za pierwszym razem na godzinę, potem na dwie, na trzy... A co zobaczył, to opowiedział.

Więc wszystko zaczęło się na rozstaju dróg, zaraz za tablicą z nazwą wsi. Zwykle w tym miejscu wybiera się jedną z dróg prowadzących w prawo lub w lewo, Karol pojechał na wprost, na północ. Po chwili minął kolejny rozstaj dróg, tym razem z drewnianym krzyżem, i wjechał w las. Droga najpierw prowadziła piaszczystym wąwozem, by wkrótce rozbić się na Torfowiskach Orońskich
i z impetem wpaść prosto na malownicze stawy.


Pomost na stawach.


Widok na stawy niedaleko Torfowisk Orońskich.

Za stawami droga wygramoliła się ociężale na niewielkie wzgórze, z którego widać już było Oronne i zamek Zamoyskich w Podzamczu. Tu Karol zboczył lekko na wschód, by po chwili wjechać w dość szeroką aleję wysadzaną starodrzewem i wyłożoną kocimi łbami. Podjął trop. Doświadczenie podpowiadało, że aleja dokądś go zaprowadzi.
I rzeczywiście, wkrótce wśród drzew ukazał się stary dwór. Okazało się, że to dawny majątek hrabiego Andrzeja Zamoyskiego w Godziszu. Zamoyscy kupili go w XVIII wieku od Potockich i byli jego właścicielami do czasu II wojny światowej.
Majątek liczył 87 domów i 500 mieszkańców.
Obecny budynek, drewniany i oszalowany, z dwiema werandami, powstał
około roku 1934. Zachowały się też resztki parku krajobrazowego założonego
w I połowie XIX wieku z okazami starodrzewu dębów, wiązów i dwóch topól
przy alei wjazdowej. Dwór jest w dobrym stanie, mieszka w nim kilka rodzin.


Aleja prowadząca do dworu.


Dwór w Godziszu.

Kolejna rowerowa wycieczka zaprowadziła Karola na północny wschód od Jabłonowca. Nazwa miejscowości: Kaleń. Znalezisko: pozostałości grodziska
z czasów... Kazimierza Wielkiego. Grodzisko nie należało do dużych, miało typowy dla XIV wieku kształt kwadratu, a położone było na wyspie otoczonej fosą.
Tam, gdzie dziś rośnie jabłoń, stał prawdopodobnie murowany dwór (archeolodzy znaleźli odłamki cegieł), w którym mieszkał królewski starosta. Fosa dookoła grodziska jest prawie wyschnięta, więc Karol bez problemu dostał się na okalający ją wał. I tylko nikt z mieszkańców Kalenia nie potrafił mu bliżej powiedzieć, co zwiedza. Dopiero po powrocie do domu rozczytał się
w historii miejsca.




A wracał za każdym razem inną trasą, często zbaczając, klucząc wśród leśnych duktów, odkrywając stawy i drogi niezaznaczone nawet na mapie. Raz wyjechał przy ośrodku, kiedy indziej trafił do Prandocina sąsiadującego z torami kolejowymi (wsi o tyle ciekawej, że zachowały się w niej stuletnie chałupy),
to znów do dalekich Kobusów czy uroczej Malamówki przytulonej do lasu.
Aż wreszcie do…no właśnie, dokąd? Na jednej z chałup widniał adres „Komory”, dwa domy dalej tabliczka wskazywała na „Kruszynę”, a kolejna za patrona
na wszelki wypadek obrała obie miejscowości. Wieś-schizofrenik.


Prandocin


Łubin w Prandocinie


Malamówka

Wycieczkom nie ma końca. Teraz na każdą wyprawę Karol zabiera jeszcze kompas i mały notatnik, w którym opisuje odkryte drogi. Bo okazuje się,
że nawet sto kilometrów od stolicy wciąż jeszcze istnieją białe plamy na mapie.








piątek, 22 czerwca 2012

Wycieczki (5) Stare Zadybie

Niedaleki Trojanów rozpadł się na dwie części. A właściwie przecięła go trasa lubelska. I stoi teraz okrakiem, trochę po jednej stronie szosy, trochę po drugiej. Do tej drugiej zaglądamy rzadko. Ale jeśli już, to ciągnie nas daleko
poza rogatki wsi.

Tym razem dotarliśmy do Starego Zadybia. A tu niespodzianka: kolejny dwór
do naszej kolekcji. Z I połowy XIX wieku, neorenesansowy, asymetryczny, położony nad strumykiem, z oborą, stawami i parkiem. Obora w stanie ruiny,
ale z zabytkowymi wrotami. Dwór też w kiepskiej kondycji – zaadaptowany
na szkołę. Dalej olbrzymia gorzelnia z czerwonej cegły.

Stare Zadybie to najstarsza wieś w okolicy. Jej mieszkańcy przez wieki zajmowali się bartnictwem. Dzierżawili ją Lubomirscy, Ossolińscy, wreszcie starosta Ryk Stanisław Poniatowski
– ojciec króla Stanisława Augusta Poniatowskiego. W 1833 roku włości kupiła Marianna z Czempińskich Piaskowska i to dla niej właśnie wzniesiono zachowany do dziś dwór. Aż prosi się tu elegancki podjazd z rabatą i stół na tarasie zastawiony rodową porcelaną. Tymczasem pusto i smutno, na boisku obok kilku chłopców kopie piłkę. Szkoda...





poniedziałek, 11 czerwca 2012

Koko na działkach


– A jednak próbuje się przebić, próbuje. Już widzi wąskie przejście, wąskie
jak uliczka na Santorini: kręta, długa, zalana słońcem. Już prawie przemknął
– komentator opisuje poetycko zmagania greckiego zawodnika.

– No tak się zachowuje, jakby siedział w greckiej kafejce, popijał kawę i czekał spokojnie, co się wydarzy za dwadzieścia minut – podsumowuje z wyrzutem innego piłkarza.

Trwa pierwszy mecz Euro: Polska-Grecja. Do dyspozycji mamy tylko radio. Emocje komentatorów bardziej się jednak udzielają niż gdybyśmy śledzili mecz w telewizji. Wykrzyczane cztery razy słowo „gol”, kiedy piłka wpada do bramki Greków, podrywa w posadach cały dom, niesie się po łąkach, odbija w rzece.

Ale nie wszyscy przejmują się mistrzostwami. Sąsiadka bez pardonu przychodzi na nasz pomost kąpać psa. – Nie ma może pani szamponu dla psów
– pyta nonszalancko, gdy w eterze decyduje się nasze być albo nie być.

W 51. minucie zjawia się Jędruś. – Właśnie zremisowaliśmy – mówimy
mu na powitanie. – A żebyśmy już przegrali! – macha ręką.
– Pogłupiały te ludziska: chorągiewki se wieszają, oflagowani jacyś,
pypcia dostają! – i odchodzi wzburzony.

Działkowa apatia trwa.

czwartek, 17 maja 2012

Ale lipa

Na portalu naszej gminy znalazłam informację, że tuż pod nosem mamy pomnik przyrody, mianowicie lipę drobnolistną. Obwód pnia – 390 cm.

Sto razy ją mijaliśmy, ale nigdy nie uwieczniliśmy na zdjęciach.

Czas nadrobić zaległości.



wtorek, 8 maja 2012

Po godzinach

Na działce zawsze znajdzie się coś do roboty. Jak nie koszenie trawy, podlewanie czy wzmacnianie brzegu, to zajęcia dodatkowe.

Malowanie fresków w domku z narzędziami.


Budowanie budki lęgowej dla ptaków.



PS. Już następnego dnia upatrzyły ją sobie muchówki i sikorki. Widać na rynku leśnych nieruchomości nie dzieje się dobrze, bo od rana dochodziło
do skrzydlatych bójek.

Plener malarski.


Do nietypowych działkowych hobby (patrz grabienie rzeki i mchy) doszły
z nowym sezonem kolejne :

pływanie w rzece, gdy wyleje


tępienie pokrzyw na drugim brzegu Okrzejki. Potrzebne narzędzia: kalosze, spryskiwacz i środek pokrzywowobójczy. Wymagane kwalifikacje: duża dawka uporu graniczącego z szaleństwem i odporność na ludzkie gadanie.


poniedziałek, 7 maja 2012

Atlas przyrody

Aż roi się od ptaków. Karol, jak rasowy podglądacz, ustrzelił aparatem kolejno:

Muchołówkę żałobną (samiczkę i bardziej kolorowego samca)



Sikorkę bogatkę


Ziębę


Jakby tego było mało, na łąkach drogę zaszła nam jaszczurka zwinka.
Atlas podaje, że uwielbia wygrzewać się na słońcu – to by się zgadzało.
I że samce w okresie godowym mają głowę i boki mieniące się na zielono
– więc to facet. No i że jest najbardziej popularną jaszczurką w Polsce
– fakt, z kamieni przed domem wypadła w popłochu druga taka sama.


niedziela, 6 maja 2012

Na letnisku


Na działkach ruch jak w nadmorskim kurorcie: roznegliżowane plażowiczki świecą białymi ciałami nad tamą, dziarscy panowie pomykają na rowerach, spacerowicze krążą po okolicy z pupilami, szefowie kuchni nie rozstają się
z grillami. Się dzieje.

I na to wszystko przychodzi Jędruś. Wyraźnie odnalazł się w nowej sytuacji: pomyka brzegiem rzeki z puszką piwa w ręce i psem u boku. Tak, bo okazuje się, że Jędruś ma psa. I to nie byle jakiego Reksa czy Azorka, ale całkiem przyzwoitego Maksa. Tylko że dotąd trzymał go przywiązanego na łańcuchu,
ale – zdaje relację sąsiadka, która przybiega do nas w ślad za Jędrusiem
– „ubłagałam go, by wreszcie dał mu się trochę wyhasać. I pies odżył,
nareszcie wie, co to las i pola”.

Jędruś puszcza słowa sąsiadki mimo uszu. On wie swoje. – Buda! – krzyczy, gdy rozochocony Maks zaczyna mu się łasić do stóp. Budy w zasięgu wzroku żadnej nie ma, ale pies potulnie kładzie uszy po sobie i w odpowiedniej odległości od pana rozwala się na trawie.

– Mówię panu, co to się porobiło na świecie – zwierza się Karolowi.
– Ja któregoś dnia patrzę, a tam sąsiad ze wsi idzie ze swoim psem na smyczy. Uwierzy pan? – szuka zrozumienia. – Pies to pies, na łańcuchu przy budzie powinien siedzieć – to jego miejsce – wyłuszcza w dwóch słowach własny pogląd na temat ludzko-psich relacji. – To jeszcze nic – włącza się na to tata. – Teraz z psami to się chodzi do dentystów i do fryzjerów. Ba, antybiotyki się daje i leczy na depresję – wymienia miejskie zwyczaje. – Nie może być!
– Jędruś kręci głową z niedowierzaniem i łypie okiem na stół zastawiony piwem.
– Poczęstuje się pan? – pyta tata. – Oj, chętnie panie Marku.

No bo jak tu nie wypić?







środa, 25 kwietnia 2012

Szał

Pierwszy (ciepły!) weekend na działce. Świat oszalał z radości: po plaży biega w wiosennym obłędzie nasz ulubiony świergotek, tak że omal nie zderzy się z myszkującą pod tujami nornicą. Wszystko śpiewa, skrzeczy, tupocze. Kakofonia w lesie.

A działka przezimowała całkiem nieźle, brzeg nie poddał się wiosennym wylewom, więc spokojnie zaczęliśmy planować nowe inwestycje: z samego rana przyjechały świeże deski
na taras, zostały umówione kamienie. No i zjawił się Jędruś - czyściutki, ogolony, wyraźnie składający wyrazy. O dziwo, nie poszedł z wiosennego wrażenia w tango. Popatrzył, pochodził, a jak chwalił, jak cmokał, że „u pana Marka to zawsze tak ładnie i zadbanie”. Nie mógł się nachwalić. Po czym, jak stał, wyrzucił na wypielęgnowaną skarpę niedopałek. Ot, przyzwyczajenie drugą naturą człowieka.


środa, 21 marca 2012

Pokrzywowe przedsięwzięcie


Pierwsze nowosezonowe postanowienie: wytępić pokrzywy, które oblegają skarpę po drugiej stronie rzeki
i psują widok na stare, rozłożyste sosny.
Tata z Karolem, oburzeni zachowaniem wszędobylskiej rośliny, gotują dla niej smutny los. Ja postanowiłam doszukać się w pokrzywie czegoś pożytecznego
i ze skoszonych, wyrwanych czy jakkolwiek inaczej zniszczonych łodyg
i liści planuję przygotować różnego
typu napary.

Do wyboru mam trzy:
Pierwszy przyda się do opryskiwania roślin. 5 kilo pokrzyw należy zalać
50 litrami wody i czekać 14 dni,
aż sfermentują. Potem przystąpić
do dzieła – podobno krzewy rosną
po tym jak oszalałe.

Drugi będzie dla nas - na zaostrzenie apetytu. Gdy świeże liście zmiksujemy
z niewielką ilością wody, a następnie przecedzimy, powstanie pyszny sok.
Uwaga: do wypicia prawie od zaraz, bo szybko się psuje.

Trzeci z kolei to wariacja na temat angielskiego 5 o’clock. Do herbatki
z pokrzywy potrzeba dwóch łyżek liści zalanych wrzątkiem.
Przed wypiciem warto przecedzić.

Teraz już tylko czas ruszyć na działkę i w rękawicach wybrać się na drugi brzeg. Ciąg dalszy pokrzywowego przedsięwzięcia nastąpi.

Zdjęcie ze strony www.kwiaty-ogrody.pl

niedziela, 26 lutego 2012

Nowy sezon

Zaglądam do Google'a: „Otwarcie sezonu za 33 dni”. Przed oczami staje znajomy obrazek:
Jest piątek wieczór, długa wąska droga biegnie pod górę, unosząc samochód pod samo niebo; potem na ułamek sekundy zatrzymuje się na szczycie i już po chwili gna z impetem w dół; i wtedy
na horyzoncie pojawiają się znajome
wieże kościoła - nienaturalnie wysokie
w stosunku do niewielkich zabudowań wsi, i nienaturalnie kremowe na tle atramentowego nieba. Jakby Bóg założył na obiektyw filtr polaryzacyjny i podkręcił kolory. Na małym skrzyżowaniu samochód wytraca prędkość i razem
z nim zwalnia też świat: na wprost przez kutą bramę widać szeroką aleję, która prowadzi do starego bielonego dworu.
Z komina unosi się wąska smużka dymu. Ceglane czworaki czerwienieją
w zachodzącym słońcu. I nagle zza węgła wychodzi kobieta w granatowym GS-owskim fartuchu. Jedną ręką prowadzi rower, drugą nagania krowę nabrzmiałą od mleka, która z prawa na lewą przetacza się poboczem.
Wraca nieśpiesznie do domu, tak jak wracały poprzednie pokolenia bab. Przygląda się nam, może nawet poznaje, ale nie skinie głową na powitanie. Patrzy, jak oddalamy się w stronę kościoła i pewnie nie może nadziwić się,
po co tu wciąż przyjeżdżamy.
A potem jeden sklep, i drugi, wymijanka dobrze wstawionych już chłopów wracających slalomem do chałup, kręty fragment szosy biegnącej przez las.
I nareszcie łąki, rzeka, stary Adolf machający z daleka na powitanie…
I ten zapach sosen, który obezwładnia, gdy tylko otworzy się drzwi samochodu.

Jeszcze tylko 33 dni.