x

x

środa, 27 stycznia 2016

Co mężczyzna wiedzieć powinien


Wiadomo nie od dziś, że Karol i mój Tata żadnemu drzewu nie przepuszczą. W okolicy znani są z tego, że ciągle coś przycinają. Nawet kiedy wydawałoby się, że ot tak patrzą sobie na rzekę, w rzeczywistości lustrują czujnie drugi brzeg, czy oby jakaś gałąź nie odważyła się wyjść poza nadane koronie kontury. Nawet kiedy prowadzą luźną pogawędkę z sąsiadem, bacznie obserwują stan jego posiadania,
by na koniec rzucić jakby od niechcenia: A nie chciałbyś zrobić przecinki? Słowem, dzień bez siekiery
to dzień stracony.

Dlatego z radością przywitałam książkę Larsa Myttinga "Porąb i spal. Wszystko, co mężczyzna powinien wiedzieć o drewnie", która wchodzi dziś do księgarń i którą bez mrugnięcia okiem, nim sezon się rozpocznie, zamierzam wręczyć naszym panom. Co prawda dotyczy ona bardziej przygotowywania drewna na opał niż przycinania sosnowych gałązek, ale... drewno to jednak zawsze drewno.


Przetłumaczona na 10 języków, pierwsza na liście sprzedaży Amazona, jest ciepłą i dowcipną opowieścią, w której autor dzieli się nie tylko rzetelną wiedzą na temat rąbania, suszenia i palenia,
ale też zabawnymi anegdotami i obyczajowymi ciekawostkami. Czy wiecie na przykład, że zapałki robione są z osiki? Bo pali się równym, spokojnym płomieniem, a przy tym łatwo ją dzielić na równe szczapki. Albo że zapalenie surowej sosny jest zadaniem prawie niewykonalnym? Nawet wtedy,
gdy rzuci się ją do dużego ogniska, zachowuje się jak prawdziwy azbest - przez długi czas wydaje się ognioodporna. Lapończycy wykorzystywali sosnowe pnie jako podkład pod ogniska rozpalane na głębokim śniegu. W ten sposób ognisko nie roztapiało podłoża, a oni nie lądowali o poranku w głębokiej dziurze.

Co ciekawe, "Porąb i spal" zainspirowała podobno norweskich producentów do bardzo udanego eksperymentu ze "slow television". Bazujący na książce trzyodcinkowy program przyciągnął przed ekrany milion widzów. I może nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że nie ma w nim mowy o żadnej akcji. W pierwszym odcinku bohater buduje ognisko i rozpala ogień, w dwóch kolejnych obserwuje strzelające iskry i od czasu do czasu dorzuca szczapkę drewna. Skąd ten sukces? Być może slow serial okazał się kwintesencją tego, czego pragną ludzie zmęczeni miejską gonitwą: świadomego, uważnego, prostego życia blisko natury. "Drewno zawsze dotykać będzie głębi naszych dusz" - pisze we wstępie Lars Mytting. "Pomimo wszystkich odkryć i wynalazków, nikt nie przejdzie obojętnie obok sterty drewna. Jest dla nas tak samo cenna, jak była niegdyś dla naszych saksońskich i normandzkich przodków".
I dedykuje książkę sąsiadowi Ottarowi, który przypomniał mu świat, o którym wszyscy już zapomnieli.

pixaby.com



sobota, 23 stycznia 2016

Swój swego zrozumie

fot. IKEA
Ilekroć zaczynam myśleć, że coś z nami jest nie tak, sięgam po książkę Robina Sheltona
"Czas na działkę". Tylko tam odnajduję pewność, że to, co postronnym miejskim obserwatorom może wydawać się zbzikowaniem, dla innych działkowiczów jest normą. Że nasze radości, smutki
i drobne sukcesy - w oczach mieszczuchów uchodzące za błahostki - u podobnych do nas zapaleńców zawsze znajdą zrozumienie.



Robin Shleton jest rozwiedziony, spłukany i w depresji, gdy z zaufanym kumplem Steve'em postanawia wydzierżawić ziemię pod działkę. Cel: odnaleźć grunt pod nogami. Ale to, co wydawało się fajnym pomysłem przy kuflu piwa, w rzeczywistości okazuje się nielada wyzwaniem. Zwłaszcza dla dwóch facetów, którzy w życiu nie uprawiali ziemi i nie trzymali w ręku młotka. Oczywiście wszystko kończy się dobrze. Robin i Steve po roku ciężkiej harówki, nie raz naznaczonej zwątpieniem i rezygnacją, wychodzą na prostą, a puentę książki można zamknąć w zdaniu, że nie ma to jak praca na świeżym powietrzu.

Bardziej jednak niż perypetie obu bohaterów urzeka mnie w tej książce iście angielski humor, przesiąknięty autoironią i dystansem do własnych słabości, natręctw i nałogów. Co i rusz odnajduję jakąś złotą myśl czy cięty komentarz, który idealnie odzwierciedla nasze działkowe zmagania i frustracje.

"A zatem podczas gdy dzień jutrzejszy (sobota - przyp. autora bloga) wielu innym osobom jawi się jako swoisty test wytrzymałościowy, ja stoję przed dylematem, który raczej nie wzbudziłby zazdrości zbyt wielu osób - powinienem włożyć do ziemi sadzeniaki ziemniaka czy nareszcie posiać cebulę w palecie rozsadowej?" - zastanawia się Robin.
Gdy dla innych zaczyna się zasłużone leniuchowanie, działkowicz wpada w wir kolejnych obowiązków. Całkowicie dobrowolnie, do niczego nie przymuszany i dogłębnie przekonany, że odpocząć jeszcze zdąży, po tym, jak skosi, przytnie, naprawi, podleje. A gdy nareszcie znajduje czas, by rozpalić ognisko
i upiec kiełbaskę, okazuje się, że jest 18.00 w niedzielę i pora wracać do miasta.

"Połączenie protestanckiego etosu pracy z katolickim poczuciem winy to mikstura
o potężnym działaniu (...)".
Działkowicz ma wieczne wyrzuty sumienia, a w jego duszy trwa wojna między powinnością,
a tym, czego robić nie wypada. Weekend jest krótki, więc działkowicz piłuje, wali i wierci nawet
w niedzielę, czym sprowadza na siebie niechęć bogobojnej wsi spieszącej z rana do kościoła.
I tak szamocze się biedak, przekonując nie wiadomo kogo bardziej - siebie czy Pana Boga
- że on to przecież na cześć i chwałę niebos czyni.

"Dla zewnętrznego obserwatora nie był to sukces oszałamiający, ale my czuliśmy, że dokonaliśmy czegoś ważnego - przygotowaliśmy grunt pod wzrost roślin. Odgłos piętnastu tysięcy lat rozwoju rolnictwa rozbrzmiewał głębokim i dźwięcznym echem".
Bo frustracje zawsze kiedyś się kończą. Po dniach wypełnionych gorzką refleksją przychodzi taki moment, gdy umęczony, spocony i podrapany działkowicz podnosi głowę znad łopaty/grabi/siekiery, spogląda urzeczony na rzekę/łąkę/las i wie (a taką pewność ma się tylko kilka razy w życiu), że tej chwili nie zamieniłby na nic innego na świecie. I że za rok znów tu przyjedzie.


fot. IKEA


fot. Tchibo



wtorek, 19 stycznia 2016

Rodzinna narada


Tradycyjnie, ledwo przebrzmią sylwestrowe fanfary, zaczyna nam się cnić za działką.
Zwłaszcza gdy aura zimowa. Szkoda, że nasz dom nie jest całoroczny, że nie można zakutać się w koc przed kominkiem i podglądać przez okno cichych, ośnieżonych pól. Musimy zaczekać na wiosnę.

Dokładnie w Wigilię zaczęliśmy odliczać 100 dni do otwarcia sezonu. Karol, zawsze o kilka kroków przed innymi, grzecznie przeczekał świąteczną gorączkę, przymknął oko na Trzech Króli, po czym, nie czekając ani dnia dłużej, zwołał rodzinną naradę i przedstawił plan działania.

W tym roku hasło przewodnie brzmi: dopieszczanie. Będziemy dopieszczać domek - wymienimy okna. Będziemy dopieszczać wnętrza - kanapowe poduchy dostaną drugie życie. Będziemy dopieszczać ogród - w planach jest nowy podjazd i ścieżka. To z tych grubych rzeczy. Małych działkowych prac nie wymieniam, bo jakieś "to do" znajdzie się zawsze i wszędzie.

No i tak siedzieliśmy na tej naradzie, pozostając pod wrażeniem zwięzłego i merytorycznego referatu Karola, gdy nagle spojrzeliśmy po sobie i wybuchnęliśmy śmiechem. Tym samym, dobrze znanym od lat śmiechem. Śmiechem ludzi zakręconych, którzy ze swojego zakręcenie świetnie zdają sobie sprawę
i dobrowolnie mu się oddają.

Bo jeszcze sezon się nie zaczął, jeszcze nikt o wiośnie nie myśli, a my już każdy letni weekend mamy zaplanowany, od najwcześniejszych godzin porannych, aż po zmierzch. I mowa tu nie o grillach, kąpielach, kajakowych wyprawach. Przeciwnie, w planach jest ciężka harówka.

Anula przerwała zabawę i popatrzyła na nas jak na wariatów. Na jej twarzy malowało się zdziwienie połączone z troską o nasze zdrowie psychiczne. No bo faktycznie: z czego tu się cieszyć?

fot. Paweł Kadysz