x

x

środa, 29 sierpnia 2018

Jak z obrazka

Przy okazji wystawy Brandta w warszawskim Muzeum Narodowym odwiedziłam galerię malarstwa polskiego, gdzie na nowo odkryłam wiejskie pejzaże Chełmońskiego, Fałata, Gierymskiego, Strumiłły. I nagle odpryski malarskich widoków dojrzałam w naszym okołodziałkowym krajobrazie. Postanowiłam uwiecznić sielskie perełki, póki jeszcze trwają. Choć niestety nie pędzlem.

Nad dworskimi stawami - pałac w Trojanowie.

Najbardziej, jak zwykle, urzekł mnie Jan Stanisławki i jego niewielkich rozmiarów obrazy malowane na tekturze i deseczkach. Przyroda tętni na nich niepohamowanym życiem, a im bardziej zamknięta jest w ciasnym formacie, tym silniej zdaje się buzować i rozsadzać ramy. Malarz słynął
z małych form. Fakt ten został nawet odnotowany w "Weselu" Wyspiańskiego:
"Jak te obrazki/ co maluje Stanisławski/ z jabłoniami i bodiakiem/ we złotawym słońcu takie".
Niewielkie obrazy zabawnie kontrastowały ze słynną tuszą malarza. Tadeusz Boy-Żeleński znalazł
na to wytłumaczenie: "To podobno tusza jego była przyczyną ich maleńkości: przy większym obrazie zanadto go męczył konieczny ruch ciągłego zbliżania się i oddalania". O pulchności malarza krążyły zresztą legendy i anegdoty. Opowiadano na przykład, że kiedy Stanisławski wybierał się
w Zakopanem do Kuźnic i niezgrabnie próbował wepchnąć swoje ciało do małej furki, góral
z przekąsem zapytał: "Czy ja was, panie, aby na jeden raz całego zabiorę?".
Niewielkie nie znaczy wcale, że mało znaczące. Zenon Przesmycki mówił o pracach malarza:
"Małe obrazki Stanisławskiego stają się wielkimi oknami na naturę".
Nastrojowe, syntetyczne pejzaże Stanisławski malował początkowo na podstawie szkiców
(zachowało się mnóstwo jego szkicowników), z czasem - zafascynowany impresjonizmem i zmienną grą światła - zaczął bywać bezpośrednio w plenerze. Na plener wprowadził modę, w plener obowiązkowo brał swoich uczniów: widziano ich, jak nieogoleni, w czarnych pelerynach
i kapeluszach znikali na całe dnie w podkrakowskim krajobrazie. Można powiedzieć, że Stanisławski zrewolucjonizował malarski pejzaż i, idąc tropem Corota oraz swoich francuskich kolegów po fachu, zaczął go traktować jak pełnoprawny temat, a nie tylko tło czy dodatek.
Jowialny i rubaszny smakosz życia do natury podchodził z czcią i pietyzmem. Widział w niej coś mistycznego, z pokorą uznawał jej przewagę nad człowiekiem, zdumiony siłą i witalnością zamkniętą w najmniejszym płatku kwiatu, w najbardziej wątłej łodydze. Z pewnością duży wpływ
na takie postrzeganie przyrody miało dzieciństwo spędzone na Ukrainie, w Olszanach. Falujące zboża, bodiaki, kwitnące jabłonie w sadach i mieniące się barwami stepy to powracające motywy
w jego twórczości. Ja ostatnio odkryłam coś jeszcze: wiatraki (patrz: "Pejzaż z wiatrakami",
"Wiatraki ukraińskie"), niskie chmury - czasem burzowe, to znów jak baranki płynące nad stepami
(np. "Chmury nad Dnieprem") i stare chaty ("Chata na Ukrainie").

Zainspirowana twórczością Stanisławskiego i innych artystów z galerii malarstwa polskiego, ruszyłam w mazowiecki plener, zatrzymując w kadrze motywy podobne do tych z obrazów.
Być może uczyniłam to niezgrabnie, ale ze stanisławowską nabożną czcią do przyrody. Do zbiorów dorzucił swoją kolekcje również Karol.



Stary wiatrak na końcu wsi Jabłonowiec. Stoi tyłem do drogi, dlatego odkryłam go dopiero niedawno.



Tradycyjny płot z leszczyny.

Świetlny refleks powinien zostać uznany za błąd fotografa. Ale dla mnie jest w nim coś mistycznego.

Podobny w klimacie pejzaż zobaczyłam na obrazie Józefa Szermentowskiego z 1876 roku "Bydło na pastwisku".



Choć dwa lata temu jego część obalił piorun, wiekowy dąb miewa się dobrze.
Całkiem podobny do naszego uwiecznił na płótnie "Dąb - motyw z Budziszewic"
współczesny artysta Józef Panfil.
fot. Karol Strugała

fot. Karol Strugała

Chaty kryte strzechą niedługo będziemy mogli oglądać wyłącznie na obrazach. Na przykład takich jak "Chata z ulami"
Władysława Bończy Rutkowskiego z 1898 roku. Fot. Karol Strugała

Gdy mowa o Stanisławskim, nie można nie wspomnieć impresjonistów. Ten widok do złudzenia nasuwa mi skojarzenia
z obrazem Claude Moneta "Maki w pobliżu Argenteuil". Fot. Karol Strugała





czwartek, 23 sierpnia 2018

Zaplątani w wino

Podobno najlepiej rośnie to, co kradzione. Dlatego dzikie wino, które chcemy, by ładnie wiło się
po ścianie obory, "ukradliśmy" z rodzinnego domu Karola. Tam od kilku dekad pnącze bujnie oplata duży fragment domu - jego gałęzie stworzyły już nawet u podstawy coś na kształt pnia. Liczymy,
że i w Podebłociu dorodnie nam się rozwinie.
Zdecydowaliśmy się na winobluszcz pięciolistkowy, bo jest odporny na mróz, szybko się rozrasta,
a na jesieni ładnie przebarwia. Wybór padł na odmianę Murorum - wykształca ona silne tarczki czepne, dzięki którym dobrze wspina się nawet po gładkich powierzchniach, i to bez podpórki.

W przydomowym ogrodzie 
życie prawie nad stan, 
mogłabyś być moja pani.

Lecz cóż radzić na to mam,
nakrył ogród dziki łan,
i myśmy tacy zaplatani.

Bo w ogrodzie rośnie pnącze,
w dzikim winie świat się plącze,
bo w ogrodzie dzikie wino,
kto je tutaj siał.

Tak śpiewał Marek Grechuta i już oczami wyobraźni widzę opatulony w winobluszcz mały cichy domek z gankiem i sadem. Aż dziwne, że o tak ładnej roślinie krążą krzywdzące ją przesądy.
Na przykład że uszkadza mury. W rzeczywistości nie jest aż tak silna, by zniszczyć ścianę, za to chroni ją przed opadami i nagrzaniem. Ale waży sporo - to fakt - więc może obalić plot. Drugi mit dotyczy tego, że podobno jest chwastem. Owszem, gdy płoży się po ziemi, może zadusić inne rośliny, które napotka na swej drodze, ale przecież winobluszcz jest od tego, by się wspinać.

Tak więc odporni na wszelkie gadanie ucięliśmy zielone pędy dzikiego wina i zrobiliśmy z nich sadzonki. Teraz czekamy, czy się ukorzenią. W całym przedsięwzięciu dzielnie asystował Anulczak. 

Prace ogrodowe pochłaniają ją bez reszty: sadzi, podlewa, grabi i pomaga babci w pielęgnacji mchów. Lubi chodzić po łąkach, czego efektem wianki poniżej. I tak kocha działkę,
że nawet nakręciła o niej film.




Na obręcz wykorzystałyśmy giętkie gałęzie leszczyny.



czwartek, 9 sierpnia 2018

Poplątanie z pomieszaniem

Bez mapy skrupulatnie narysowanej przez Karola żaden znajomy się do nas nie wybiera. Bo choć można sprawdzić drogę na Google Maps i załączyć GPS-a, rzeczywistość wciąż potrafi zaskoczyć,
a już na pewno wyprowadzić na manowce. Wszystko przez to, że okoliczne miejscowości zdają się chorować na schizofrenię i już same nie wiedzą, gdzie właściwie ich miejsce.
Weźmy taką stację Życzyn. Gdzież mogłaby się znajdować? Oczywiście w Życzynie - każdy odpowie. I tu się grubo pomyli, ponieważ stacja Życzyn znajduje się ni mniej ni więcej, ale w miejscowości Podebłocie. Z kolei stacja Mika - w Życzynie. I nie pytajcie dlaczego. Inny przykład: Dom Pomocy Społecznej chwali się adresem w Życzynie, ale stoi... w miejscowości Dębówka.
No przecież to takie oczywiste!
Z jednej strony można zwalić na typowo polski bajzel. Ale z drugiej - czyż tak nie jest ciekawiej?
Choć jesteśmy w środku Europy, tu każda podróż nadal jest przygodą!

Dworzec kolejowy w Podebłociu.

Dom Pomocy Społecznej w  Dębówce.