x

x

wtorek, 14 czerwca 2011

Portrety (2)

Jędruś

Jeszcze nigdy nie widziałam go bez roweru. Nieważne, czy na nim pedałuje czy idzie obok, trzymając się kurczowo kierownicy. Nawet gdy pije pod sklepem, opiera się o  siodełko. Rower towarzyszy mu wszędzie jak pies. A może to on towarzyszy rowerowi.

Na chrzcie dali mu Andrzej, ale koledzy (kompanija niezgorsza od tej z „Potopu” Sienkiewicza) wołają na niego Jędruś. Jak na Kmicica. Z tym, że Jędruś kogo jak kogo, ale młodego brawurowego pułkownika nie przypomina. Ani wyglądem, ani rycerskim charakterem. Nawet do hulaki go przyrównać nie można. Po prostu pije. Do upadłego.

Za to ma poczucie sprawiedliwości. Kiedy raz za źle wykonaną robotę zaproponowaliśmy niższą kwotę niż było ustalone, jak stał rzucił wściekle rowerem o asfalt, zerwał gwałtownym gestem kapelusz i zakrzyknął, że on takiego dyshonoru nie przyjmie. Nie pozwala!

A jaką fantazję ma –  choć ledwo trzymał się na nogach, wlazł kiedyś na słup wysokiego napięcia. – Nie, nie zejdę – mówił pijackim bełkotem na usilne prośby mamy, by zaniechał swych czynów. – Było umówione, że dzisiaj zrobię,
to zrobię – taki honorowy był. Uczepiony kurczowo słupa, wisiał (bo trudno mówić, by trzymał pion) z głową między kablami. W kapeluszu! Co i rusz ciałem wstrząsała czkawka, co i rusz oczy zachodziły mgłą. Stanowczym ruchem przywoływał niepokorne kable do porządku, co chwila wzdrygał ramionami,
jakby zrzucić chciał z nich ciężar wczorajszej popijawy, i dzielnie brnął dalej w zawiłości elektryki. A mama stała pod tym słupem telegraficznym jak ta Matka Boska pod krzyżem, stała, splatała nerwowo ręce i przeklinała dzień, w którym diabeł podkusił ją, by kupić działkę.

Wieczorami, wracając spod sklepu, często zatrzymuje się pod naszym płotem. Bywa, że zamroczony alkoholem nie rozpoznaje nas, ale zawsze zagada, powie „dobrej nocy". Ostatnio Karol chciał coś z nim uzgodnić, ale lojalnie zaznaczył: „Ja poczekam na pana Marka, ja tylko z panem Markiem”. Potem przyznał tacie: „Udał się panu zięć. Konkretny chłop”. Chyba po prostu potrzebuje czasu.

Odchodzi spod furtki pomału. Najpierw, rozstawiając szeroko nogi, bada grunt, łapie równowagę, ustala kurs. Potem zaczyna mocować się z rowerem: ustawia go raz, i drugi, i trzeci, nie ważne, że ten wciąż skręca mu do rowu. Zanim wyprowadzi go na prostą, mijają długie minuty. Gdy wreszcie dopnie celu, pochyla się do przodu i w pełnym skupienia napięciu próbuje wsiąść. Chybocze go na wszystkie strony, ale on niestrudzenie mocuje się z ciałem – jeszcze się łudzi, że zdoła dosiąść pojazdu. W końcu rezygnuje. A niech to, pójdzie na piechotę. Grunt to tylko ruszyć, potem już będzie z górki. Stawia pierwszy krok, i jeszcze jeden, i następny. Rozkręca się. Po stu metrach wpada w rytm. Czasem go chybnie na lewo, ale to jest chybnięcie kontrolowane. Oddala się  ku zachodowi słońca. Rower prowadzi swojego pana do domu.