x

x

czwartek, 21 kwietnia 2011

Działkowe osobliwości



Ciekawe, że człowiek na co dzień rozsądny, bynajmniej nie ekscentryk, na działce wyprawia niestworzone rzeczy.

To było z dekadę temu. Któregoś dnia tata stwierdził, że Okrzejka powinna mieć piaszczyste dno, bo przyjemniej będzie po niej chodzić bosymi stopami. Nałożył kalosze, wziął stosowne narzędzie, wszedł do wody i zaczął grabić rzekę.
Na to zjawił się Jędruś. Stanął jak wryty i zaczął analizować sytuację. Z wysiłku intelektualnego, do którego nie był przyzwyczajony, wystąpiły mu na czoło krople potu. Z wrażenia aż otrzeźwiał. Usiadł na schodku, bo poczuł z tego wszystkiego nagłe zmęczenie, i obserwował, co będzie dalej.
A tata walczył zażarcie z glonami, wybierał muł, wyrzucał na brzeg gałęzie i co większe kamienie. Nawet nie zauważył, jak zebrała się gromadka sąsiadów. Jedni tylko kręcili głowami, drudzy z ironicznym uśmieszkiem rzucali kąśliwe uwagi.
A tata nic. Na środku rzeczki leżał jeszcze wtedy przyniesiony z nurtem ogromny korzeń drzewa. I już wyobrażał sobie rwący potok, który z lekkim pluskiem uderza o napotkaną przeszkodę, czyściutki żółty piasek i przejrzystą wodę, w której odbija się las.
Gdy skończył, popatrzył na rzekę i uznał, że jest ok. Odtąd postanowił powtarzać czynność regularnie.

Dziwnym przedsięwzięciom taty sekunduje mama. Na co dzień – żeby nie było wątpliwości – również podchodząca do życia z wrodzoną wstrzemięźliwością.

A zaczęło się niewinnie. Skarpę, na której stoi dom, porastał mech i jagody, jak to w lesie. Mama pokryła skarpę siecią płaskich kamulców, i coraz częściej, stąpając ostrożnie po otoczakach, zaczęła pochylać się nad zielonym dywanem. 
No i z czasem dywan nabrał różnych odcieni. Pojawiły się na przykład "poduszeczki", mech miękki i wypukły, w kolorze dojrzałej limonki, który przypomina wypchane pierzem jaśki - to ten najbardziej efektowny, dlatego został wyeksponowany tuż przy kamiennych schodach prowadzących do ogrodu. Inny, o barwie soczystej, świeżo skoszonej młodej trawy zajął miejsce bliżej tarasu  – otula pień sosny, białe kamulce i japońską kamienną latarenkę. Wreszcie szturmem wdarł się i taki postrzępiony, przerzedzony, miejscami brudnozielony jak jesienne liście.
A skoro tyle zawitało na skarpie cennych odmian, to należało o nie szczególnie zadbać. I tak od lat , mimo że sam by sobie świetnie poradził, mech jest regularnie podlewany, wymieniany, gdy uschnie, no i skubany. Skubany z opadających sosnowych igieł.
Skubaniem nie może zajmować się byle kto. Trzeba mieć drobne palce i wyczucie w dłoniach, by razem z igłami i suchymi liśćmi nie wyrwać delikatnych łodyżek. I dużo cierpliwości, bo praca przypomina przebieranie maku. Z mchu-poduszek igły wystarczy tylko lekko strzepnąć, ale już z tego postrzępionego trzeba wyjmować jedną po drugiej jak drzazgi z palców. Ale mama już się wyspecjalizowała i z chirurgiczną precyzją dokonuje kolejnych operacji. A gdy sąsiadka kręci głową i radzi: „A nie łatwiej by było marchewkę posadzić?”, mama zbywa ją milczeniem. Bo mech jest ok.

A co w tym wszystkim jest najdziwniejsze, najbardziej osobliwe, odstające od wszelkich przyjętych norm? Że rodzinnym wariacjom ulegamy również i my. I kontynuujemy niecodzienne hobby rodziców.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz