x

x

niedziela, 23 października 2011

Z ostatnich chwil życia na działkach


Piątek wieczór. Sąsiadka wybiega przed płot, nie kryjąc radości,
że mimo przymrozków zdecydowaliśmy się przyjechać. – Teraz będzie mi raźniej, bo ja bez pana to się boję spać, panie Marku – wyznaje. I w tym samym momencie mocno się rumieni, a chcąc zatrzeć dwuznaczność słów, zaczyna nieudolnie tłumaczyć: - To znaczy, wie pan, jak pana nie ma obok… Nie... Czyli... Nooo... – plącze się jeszcze bardziej – No, jak pan nie przyjeżdża na działkę.

Sobota. Na łąkach sejmik białych czapli. Cztery zrywają się do lotu, trzy jeszcze przez chwilę brodzą na podmokłym terenie. Zaglądamy w ulubione miejsca:
do zagajnika, z którego tydzień temu wypłoszyliśmy jelonka; pod nasze drzewo
na miedzy; na górkę, gdzie zawsze łapiemy zasięg; nad tamę. Wracamy
ze zdobyczą – dorodną świeżą kanią na pożegnalną kolację. Wieczorem świętujemy urodziny mamy i Karola. Na deser serwujemy toskańskie
Vin Santo – by jeszcze na chwilę zatrzymać wspomnienie lata.


Niedziela. Godzina 9.00. Temperatura: minus 5˚C. Świat przykryty grubą
warstwą szronu, na oknie w dachu pokładły się sople lodu.

10.00 Pod orzechem słychać jakieś dziwne szmery. Myślę sobie:
wiewiórka hałasuje. Tymczasem to liście. Spadają całymi garściami.
Drzewo łysieje w oczach.
Głosy niosą się z daleka. Jeszcze ich nie widać, a już wiadomo, że z górki zjeżdżają na rowerach pierwsi ludzie spieszący na mszę. Zakutani w palta, szaliki i chusty. Mężczyźni obowiązkowo w kapeluszach.

11.00 Ostatni spacer po łąkach. Pod lasem widzimy jelonka. Patrzy w naszą stronę, więc przystajemy, by go nie spłoszyć. Bacznie się obserwujemy.
Nagle zrywa się i kilkoma zwinnymi susami umyka w las. Zatrzymuje się jeszcze na chwilę na samym skraju i ogląda za siebie. Ruszamy wolnym krokiem
do domu.
Po drodze mijamy olchy, które obsiadły setki małych ptaków. Świergocą jeden przez drugiego, hałas jak na Marszałkowskiej. Kiedy podchodzimy bliżej,
zrywają się do lotu. Olchy milkną.
Na działkach żywego ducha, domy pozamykane na cztery spusty.
Jakiś spóźnialski działkowicz rąbie drwa na opał, w powietrzu czuć zapach palonego listowia. Z przydrożnej jarzębiny zrywamy ostatnie, zmrożone już owoce – na jarzębinówkę. Zalane spirytusem jarzębina, suszone śliwki i rodzynki mają stać cztery miesiące – nalewka będzie gotowa, gdy przyjdzie układać plany na nowy sezon.

13.00 Majsterek odciął nam wodę, sprawdził, żeby w rurach nie została
nawet kropla, która może je rozsadzić, gdy przyjdą mrozy, zabrał bojler na przechowanie… Poprosiliśmy, żeby oprócz rutynowych prac,
zamontował też ogrodowe kraniki do szlaucha. – To teraz? Już? – dopytuje się.
– No a czemu nie? Na wiosnę będzie gotowe – namawia go tata. - Nieee…
Toż to przez zimę zardzewieje. Szkoda nówki sztuki teraz montować
– Majsterek uchyla się od roboty.
Dwie filozofie życia nie do pogodzenia. Nasza: „co masz zrobić jutro, zrób dzisiaj”. I jego: „co masz zrobić jutro, zrób pojutrze, będziesz miał dwa dni urlopu”. A w tym przypadku – całą zimę.

14.00 Przed płot wychodzi sąsiad i przygląda się naszemu pakowaniu.
– Co, już państwo jedziecie? – pyta niepocieszony. – Niestety, choć żal
– wzdycha mama. – Eee, nie ma co się martwić, co to jest sześć miesięcy!
Minie, nawet nie obejrzymy się kiedy – pociesza sąsiad. – I tak trzeba myśleć
– podchwytuje tata. – Do zobaczenia, do wiosny!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz