fot. IKEA |
"Czas na działkę". Tylko tam odnajduję pewność, że to, co postronnym miejskim obserwatorom może wydawać się zbzikowaniem, dla innych działkowiczów jest normą. Że nasze radości, smutki
i drobne sukcesy - w oczach mieszczuchów uchodzące za błahostki - u podobnych do nas zapaleńców zawsze znajdą zrozumienie.
Robin Shleton jest rozwiedziony, spłukany i w depresji, gdy z zaufanym kumplem Steve'em postanawia wydzierżawić ziemię pod działkę. Cel: odnaleźć grunt pod nogami. Ale to, co wydawało się fajnym pomysłem przy kuflu piwa, w rzeczywistości okazuje się nielada wyzwaniem. Zwłaszcza dla dwóch facetów, którzy w życiu nie uprawiali ziemi i nie trzymali w ręku młotka. Oczywiście wszystko kończy się dobrze. Robin i Steve po roku ciężkiej harówki, nie raz naznaczonej zwątpieniem i rezygnacją, wychodzą na prostą, a puentę książki można zamknąć w zdaniu, że nie ma to jak praca na świeżym powietrzu.
Bardziej jednak niż perypetie obu bohaterów urzeka mnie w tej książce iście angielski humor, przesiąknięty autoironią i dystansem do własnych słabości, natręctw i nałogów. Co i rusz odnajduję jakąś złotą myśl czy cięty komentarz, który idealnie odzwierciedla nasze działkowe zmagania i frustracje.
"A zatem podczas gdy dzień jutrzejszy (sobota - przyp. autora bloga) wielu innym osobom jawi się jako swoisty test wytrzymałościowy, ja stoję przed dylematem, który raczej nie wzbudziłby zazdrości zbyt wielu osób - powinienem włożyć do ziemi sadzeniaki ziemniaka czy nareszcie posiać cebulę w palecie rozsadowej?" - zastanawia się Robin.
Gdy dla innych zaczyna się zasłużone leniuchowanie, działkowicz wpada w wir kolejnych obowiązków. Całkowicie dobrowolnie, do niczego nie przymuszany i dogłębnie przekonany, że odpocząć jeszcze zdąży, po tym, jak skosi, przytnie, naprawi, podleje. A gdy nareszcie znajduje czas, by rozpalić ognisko
i upiec kiełbaskę, okazuje się, że jest 18.00 w niedzielę i pora wracać do miasta.
"Połączenie protestanckiego etosu pracy z katolickim poczuciem winy to mikstura
o potężnym działaniu (...)".
Działkowicz ma wieczne wyrzuty sumienia, a w jego duszy trwa wojna między powinnością,
a tym, czego robić nie wypada. Weekend jest krótki, więc działkowicz piłuje, wali i wierci nawet
w niedzielę, czym sprowadza na siebie niechęć bogobojnej wsi spieszącej z rana do kościoła.
I tak szamocze się biedak, przekonując nie wiadomo kogo bardziej - siebie czy Pana Boga
- że on to przecież na cześć i chwałę niebos czyni.
"Dla zewnętrznego obserwatora nie był to sukces oszałamiający, ale my czuliśmy, że dokonaliśmy czegoś ważnego - przygotowaliśmy grunt pod wzrost roślin. Odgłos piętnastu tysięcy lat rozwoju rolnictwa rozbrzmiewał głębokim i dźwięcznym echem".
Bo frustracje zawsze kiedyś się kończą. Po dniach wypełnionych gorzką refleksją przychodzi taki moment, gdy umęczony, spocony i podrapany działkowicz podnosi głowę znad łopaty/grabi/siekiery, spogląda urzeczony na rzekę/łąkę/las i wie (a taką pewność ma się tylko kilka razy w życiu), że tej chwili nie zamieniłby na nic innego na świecie. I że za rok znów tu przyjedzie.
fot. IKEA |
fot. Tchibo |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz