x

x

sobota, 23 stycznia 2016

Swój swego zrozumie

fot. IKEA
Ilekroć zaczynam myśleć, że coś z nami jest nie tak, sięgam po książkę Robina Sheltona
"Czas na działkę". Tylko tam odnajduję pewność, że to, co postronnym miejskim obserwatorom może wydawać się zbzikowaniem, dla innych działkowiczów jest normą. Że nasze radości, smutki
i drobne sukcesy - w oczach mieszczuchów uchodzące za błahostki - u podobnych do nas zapaleńców zawsze znajdą zrozumienie.



Robin Shleton jest rozwiedziony, spłukany i w depresji, gdy z zaufanym kumplem Steve'em postanawia wydzierżawić ziemię pod działkę. Cel: odnaleźć grunt pod nogami. Ale to, co wydawało się fajnym pomysłem przy kuflu piwa, w rzeczywistości okazuje się nielada wyzwaniem. Zwłaszcza dla dwóch facetów, którzy w życiu nie uprawiali ziemi i nie trzymali w ręku młotka. Oczywiście wszystko kończy się dobrze. Robin i Steve po roku ciężkiej harówki, nie raz naznaczonej zwątpieniem i rezygnacją, wychodzą na prostą, a puentę książki można zamknąć w zdaniu, że nie ma to jak praca na świeżym powietrzu.

Bardziej jednak niż perypetie obu bohaterów urzeka mnie w tej książce iście angielski humor, przesiąknięty autoironią i dystansem do własnych słabości, natręctw i nałogów. Co i rusz odnajduję jakąś złotą myśl czy cięty komentarz, który idealnie odzwierciedla nasze działkowe zmagania i frustracje.

"A zatem podczas gdy dzień jutrzejszy (sobota - przyp. autora bloga) wielu innym osobom jawi się jako swoisty test wytrzymałościowy, ja stoję przed dylematem, który raczej nie wzbudziłby zazdrości zbyt wielu osób - powinienem włożyć do ziemi sadzeniaki ziemniaka czy nareszcie posiać cebulę w palecie rozsadowej?" - zastanawia się Robin.
Gdy dla innych zaczyna się zasłużone leniuchowanie, działkowicz wpada w wir kolejnych obowiązków. Całkowicie dobrowolnie, do niczego nie przymuszany i dogłębnie przekonany, że odpocząć jeszcze zdąży, po tym, jak skosi, przytnie, naprawi, podleje. A gdy nareszcie znajduje czas, by rozpalić ognisko
i upiec kiełbaskę, okazuje się, że jest 18.00 w niedzielę i pora wracać do miasta.

"Połączenie protestanckiego etosu pracy z katolickim poczuciem winy to mikstura
o potężnym działaniu (...)".
Działkowicz ma wieczne wyrzuty sumienia, a w jego duszy trwa wojna między powinnością,
a tym, czego robić nie wypada. Weekend jest krótki, więc działkowicz piłuje, wali i wierci nawet
w niedzielę, czym sprowadza na siebie niechęć bogobojnej wsi spieszącej z rana do kościoła.
I tak szamocze się biedak, przekonując nie wiadomo kogo bardziej - siebie czy Pana Boga
- że on to przecież na cześć i chwałę niebos czyni.

"Dla zewnętrznego obserwatora nie był to sukces oszałamiający, ale my czuliśmy, że dokonaliśmy czegoś ważnego - przygotowaliśmy grunt pod wzrost roślin. Odgłos piętnastu tysięcy lat rozwoju rolnictwa rozbrzmiewał głębokim i dźwięcznym echem".
Bo frustracje zawsze kiedyś się kończą. Po dniach wypełnionych gorzką refleksją przychodzi taki moment, gdy umęczony, spocony i podrapany działkowicz podnosi głowę znad łopaty/grabi/siekiery, spogląda urzeczony na rzekę/łąkę/las i wie (a taką pewność ma się tylko kilka razy w życiu), że tej chwili nie zamieniłby na nic innego na świecie. I że za rok znów tu przyjedzie.


fot. IKEA


fot. Tchibo



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz