Tradycyjnie, ledwo przebrzmią sylwestrowe fanfary, zaczyna nam się cnić za działką.
Zwłaszcza gdy aura zimowa. Szkoda, że nasz dom nie jest całoroczny, że nie można zakutać się w koc przed kominkiem i podglądać przez okno cichych, ośnieżonych pól. Musimy zaczekać na wiosnę.
Dokładnie w Wigilię zaczęliśmy odliczać 100 dni do otwarcia sezonu. Karol, zawsze o kilka kroków przed innymi, grzecznie przeczekał świąteczną gorączkę, przymknął oko na Trzech Króli, po czym, nie czekając ani dnia dłużej, zwołał rodzinną naradę i przedstawił plan działania.
W tym roku hasło przewodnie brzmi: dopieszczanie. Będziemy dopieszczać domek - wymienimy okna. Będziemy dopieszczać wnętrza - kanapowe poduchy dostaną drugie życie. Będziemy dopieszczać ogród - w planach jest nowy podjazd i ścieżka. To z tych grubych rzeczy. Małych działkowych prac nie wymieniam, bo jakieś "to do" znajdzie się zawsze i wszędzie.
No i tak siedzieliśmy na tej naradzie, pozostając pod wrażeniem zwięzłego i merytorycznego referatu Karola, gdy nagle spojrzeliśmy po sobie i wybuchnęliśmy śmiechem. Tym samym, dobrze znanym od lat śmiechem. Śmiechem ludzi zakręconych, którzy ze swojego zakręcenie świetnie zdają sobie sprawę
i dobrowolnie mu się oddają.
Bo jeszcze sezon się nie zaczął, jeszcze nikt o wiośnie nie myśli, a my już każdy letni weekend mamy zaplanowany, od najwcześniejszych godzin porannych, aż po zmierzch. I mowa tu nie o grillach, kąpielach, kajakowych wyprawach. Przeciwnie, w planach jest ciężka harówka.
Anula przerwała zabawę i popatrzyła na nas jak na wariatów. Na jej twarzy malowało się zdziwienie połączone z troską o nasze zdrowie psychiczne. No bo faktycznie: z czego tu się cieszyć?
fot. Paweł Kadysz |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz