x

x

poniedziałek, 11 kwietnia 2016

Dom pod kogutem

Troszcząc się o edukację młodego pokolenia, pojechaliśmy do zaprzyjaźnionego gospodarstwa,
by pokazać Ani... kurczaczki. I, szczerze mówiąc, nie wiadomo, kto miał z tego większą frajdę:
ona czy my. Powróciły dawne wspomnienia (miałam trzy lata, gdy pojechałam z babcią do jej siostry
na wieś; deszczowy sierpniowy wieczór, półmrok starej kuchni i miska pełna puchatych, żółtych piskląt grzejących się w świetle lampy to moje pierwsze skojarzenia z Motyczem). Powróciły zapomniane zapachy i dźwięki (Tata: - Kiedy kura zagdakała, lecieliśmy na wyścigi, kto pierwszy dopadnie jajko
na kogel mogel). Patrzyliśmy jak urzeczeni na trzęsące się z zimna tygodniowe kurczaki
(dla zainteresowanych: na rynku po 3,50 zł za sztukę), gdy nagle mała wypatrzyła w najdalszym zakątku gospodarstwa... huśtawkę. Współczesna rozrywka wygrała z naturą.






Niemniej kurczaki, kury i koguty musiały na niej wywrzeć wrażenie, bo całą drogę w samochodzie
o nich opowiadała, a gdy przyjechaliśmy na działkę, krzyknęła: O, kogut na furtce!

I wtedy uświadomiliśmy sobie, że nasz dom mógłby się właściwie nazywać domem pod kogutem,
bo niechcący na przestrzeni lat pojawiło się w nim kilka kogucich akcentów.

Zaczęło się niewinnie - od porcelanowego koguta na dachu, którego przywiózł wujek-kapitan
z któregoś rejsu. A potem potoczyło się już samo....

Kołatka kupiona na targu w Kazimierzu. Że z kogutem - to niechcący. Ta akurat była najładniejsza.
Termometr podarowany Mamie na urodziny. Odlew koguta był lepiej wykonany niż odlew wróbelka,
którego też brałam pod uwagę.
Łowicka wycinanka - z fresków załączonych w czasopiśmie wnętrzarskim Weranda.
Worek na foliowe torebki.
Ten kafelek przyjechał z Toskanii. Leżał porzucony na podwórku wynajmowanego przez nas domu.
Długo nie wiedzieliśmy, gdzie go powiesić. Gdy na działce zaroiło się od kogutów, nareszcie znalazł swoje miejsce.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz